Evan Parker i Jerzy Mazzoll w Mózgu

jerzy-mazzoll-evan-parker

Chciałem zatytułować ten tekst „Spotkanie z mistrzem”, ale wówczas sugerowałbym zaledwie jednego mistrza. Zatem „Spotkanie mistrzów”? „Improwizowanie mistrzów”? Za dużo skojarzeń z Vonnegutem.  Niemniej na scenie warszawskiego Mózgu wystąpiło dwóch wyjątkowych artystów, z których jeden przed wielu laty zaczął wydeptywać własną muzyczną ścieżkę, wyciosywać ją saksofonem, a drugi, nieco później, poszedł w jego ślady, rąbiąc zeschnięte gałęzie jazzu klarnetem basowym. To był koncert z cyklu „trzeba zobaczyć”. A dokładniej rzecz ujmując, z cyklu „Super Sam + 1„, w którym Mózg przybliża słuchaczom wybitnych indywidualistów muzyki współczesnej.

Jerzy Mazzoll bez wątpienia należy do powyższej kategorii. Odkąd klarnecista po dłuższej przerwie powrócił do muzycznej aktywności minął już szereg lat i jak dotąd prezentuje cały czas wysoką formę. Gra z najlepszymi, z improwizatorami-ikonami pokroju Petera Brötzmanna i Roscoe Mitchella, a teraz jeszcze z Evanem Parkerem, żywą legendą brytyjskiego impro. Przede wszystkim jednak Mazzoll pozostaje twórcą bezkompromisowym, o charakterystycznym brzmieniu, lecz wciąż eksperymentującym z nowymi środkami i formami wyrazu. Świadczą o tym wydawnictwa z ostatnich lat, z których każde nosi piętno nieszablonowego, kreatywnego podejścia do tematu: „Rite of Spring Variation” – znakomity duet ze skrzypkiem Tomaszem Sroczyńskim zarejestrowany na stulecie wybitnego dzieła Igora Strawinskiego; „+” niekonwencjonalnie nagrany future jazz z konceptem a la film „Siedem”; „Mazzmelancolie” elektro-akustyczny kolaż o niemalże słuchowiskowej narracji nagrany wraz z Robertem Skrzyńskim. To w sumie niewiele pozycji, ale wydawnicza zachowawczość jest w tym wypadku atutem, ponieważ sprawia wrażenie przemyślanej i świadomej. A kolejne płyty (z Roscoe Mitchellem i właśnie Evanem Parkerem) podobno nadchodzą.

Koncert w Mózgu składał się z trzech części, dwóch solowych i wspólnej na zakończenie. Publiczność dopisała. Podobało mi się, że między poszczególnymi setami w klubie puszczany był ambient – dobrze oczyszczał kubki smakowe, wyciszał przed kolejnymi dętymi przesileniami. Rozpoczął Mazzoll i przez jakieś 50 minut żonglował rozmaitymi technikami gry, swego rodzaju tour de force. Najbardziej podobało mi się rytmiczne, perkusyjne wykorzystanie klarnetu basowego oraz przeciągłe drone’owe faktury wzbogacane delikatnymi „zakłóceniami”. Muzyk momentami osiągał niemalże elektroniczną abstrakcyjność w sposób akustyczny , po czym kontrastował ją z brzmieniem instrumentu. Miałem trochę wrażenie, że Mazzoll chce wystrzelać za jednym podejściem cały magazynek, pokazać maksymalnie dużo sztuczek na czym odrobinę ucierpiała spójność występu. W efekcie powstała improwizacja ultra dygresyjna, niemniej na nudę nie można było narzekać.

Z kolei Evan Parker zaprezentował permanentny, skoncentrowany strumień świadomości. Grał tylko i wyłącznie na saksofonie sopranowym z wykorzystaniem circular breathing tak, że dźwięki nie ustawały ani na chwilę. Były to w zasadzie proste tematy, ale tak skumulowane, intensywne i płynnie przepoczwarzające się, że wirtuozeria wydaje się najlepszym słowem by opisać to, co działo się na scenie. Podczas występu Parker wplótł w improwizację kompozycje Monka, Dolphy’ego i Lacy’ego, ale konia z rzędem temu, kto zdołał je rozpoznać (ja nie rozpoznałem, Parker wskazał na źródło). Cóż, był to transowy, bardzo dynamiczny set, choć momentami brzmiał jak dla mnie zbyt jednorodnie i trochę brakowało mi kombinowania Mazzolla z pierwszej części. To wrażenie sugerowało, że występ w duecie może się okazać w sam raz…

mazzoll-parker

Tak też się stało, duet Parker-Mazzoll był zdecydowanie ukoronowaniem wieczoru. Muzycy doskonale wyczuwali własne intencje i naprawdę ciężko było uwierzyć, że występują po raz pierwszy na jednej scenie. Wydaje mi się też, że Mazzoll lepiej zgrał się z Parkerem niż z Roscoe Mitchellem przed rokiem. Albo może po prostu było to zgranie innego rodzaju? Wówczas też nie było duetu, tylko kwartet ze Sławkiem i Qbą Janickimi (pisałem tutaj). Tak czy inaczej obie płyty będą bez wątpienia wielkimi wydarzeniami i mam nadzieję, że zaowocują kolejnymi koncertami.

Tymczasem warto obserwować kolejne wydarzenia z cyklu Super Sam + 1. Do końca roku wystąpią jeszcze m.in. Barry Guy, Toshinori Kondo, Kazuhisa Uchihashi w towarzystwie polskich muzyków.

Krzysztof Wójcik (((ii)))

Ad Libitum 2015: Dzień I

Ad Libitum 2015

Ciężko uwierzyć, że festiwal taki jak Ad Libitum doczekał się 10 edycji. Impreza choć od lat boryka się z trudnościami natury finansowej, odradza się co roku niczym feniks z popiołów i wciąż konsekwentnie realizuje swój ambitny program, ściągając do Warszawy prawdziwą ekstraklasę światowej improwizacji. Mając w pamięci lata ubiegłe, muszę przyznać, że jubileuszowa edycja przyciągnęła nieco większe grono odbiorców, co niewątpliwie jest zjawiskiem budującym, które optymistycznie nastraja na przyszłość. Takie festiwale są w Polsce potrzebne. Dlaczego?

Choćby dlatego, że powstają w reakcji na oddolne procesy kulturowe. Innymi słowy muzyka improwizowana o mniej lub bardziej jazzowym backgroundzie, jest jedną z prężniej rozwijających się gałęzi twórczości muzycznej o ambicjach artystycznych w Polsce. Dowodem na to są nie tylko dziesiątki koncertów organizowanych spontanicznie w różnych małych klubach na przestrzeni całego kraju, ale też wypowiedzi czołowych przedstawicieli, by nie użyć słowa „gwiazd”, międzynarodowego jazzu. Ken Vandermark od lat powtarza, że koncerty w Polsce są dla niego wyjątkowe, ponieważ przychodzą na nie głównie ludzie młodzi, a publiczność jest autentycznie skupiona na muzyce. Peter Brötzmann – ikona europejskiej improwizacji – na zakończenie swego tegorocznego występu podziękował tłumnie zebranym słuchaczom i powiedział, że granie w Polsce zawsze jest dla niego wielką przyjemnością. Kto choć trochę zna szorstki temperament niemieckiego artysty, ten wie, że saksofonista nie strzela podobnymi komplementami zbyt często. Kolejnym żywym dowodem na mocne zakorzenienie „impro music” w polskiej kulturze współczesnej są też takie inicjatywy jak Sejneńska Spółdzielnia Jazzowa. Orkiestra złożona głównie z młodych muzyków, która od lat działa na pograniczu polsko-litewskim jest prawdziwym fenomenem, nie tylko w skali kraju. Do Sejn zjeżdżają artyści tego kalibru co  Arvo Pärt, a także wybitni przedstawiciele polskiej sceny muzycznej. Pod przewodnictwem jednego z nich Orkiestra z Sejn zagrała na tegorocznym Ad Libitum.

Sejneńska Spółdzielnia Jazzowa

Mikołaj Trzaska, bo o nim mowa, przy asyście Tomasza Dąbrowskiego, Mike’a Majkowskiego, a także znakomitego brytyjskiego nestora gatunku Evana Parkera, zaprezentował warszawskiej publiczności 15-osobową Sejneńską Spółdzielnię Jazzową. Nie ukrywam, że chęć zobaczenia takiego składu w akcji była bodaj głównym powodem, dla którego przyszedłem na pierwszy dzień festiwalu. Zestawienie muzyków można uznać za symboliczne – Trzaska jest emblematycznym przedstawicielem muzyki improwizowanej w Polsce, artystą o niebywale charakterystycznym języku, który wciąż szuka nowych wyzwań; Dąbrowski i Majkowski to muzycy młodzi, od początku karier działający z powodzeniem w skali międzynarodowej; Parker – wiadomo – jeden z ojców i głównych przedstawicieli impro music. Fantastyczne w koncercie na Ad Libitum było to, że podczas występu każdy z artystów schował CV do kieszeni – wszyscy muzycy obecni na scenie stanowili kolektyw. Było to wyraźne nawet nie tyle w partiach granych wspólnie, ale w mniejszych segmentach, kiedy każdy grał jak równy z równym. Tutaj doskonałym przykładem była choćby sytuacja dialogu na linii sędziwy Parker – młody, na oko 12-letni trębacz z Sejn. A podobnych momentów było znacznie więcej. Duża klasa, zero protekcjonalności. W ogóle w perspektywie całego koncertu Parker był wręcz wycofany. Widocznie wziął sobie do serca hasło przewodnie festiwalu „wolność w jedności”.

Sejneńska Spółdzielnia Jazzowa2

19-osobowy skład zagrał utwory Mikołaja Trzaski, równie znakomitego kompozytora co improwizatora. Ostatni raz widziałem saksofonistę w roli lidera większego zespołu podczas wyjątkowego wykonania „Róży” na Off Festiwalu. W Laboratorium kilka motywów z tego filmu również zabrzmiało. Trzaska ewidentnie potrafi wykorzystać doświadczenie jakie zdobył na przestrzeni ostatnich lat grając chociażby w Resonance Vandermarka i kierowanie tak liczną grupą nie stanowiło dla niego większego problemu. Widać też było, że muzycy – poczynając od Parkera a skończywszy na najmłodszych trębaczach – darzą gdańskiego saksofonistę szacunkiem i uznaniem. Podczas jednego z solowych, ekspresyjnych popisów Trzaski, oczy wszystkich wlepione były w ryczący, pędzący na łeb na szyję alt, a na twarzach malowało się słowo „respect”. Według mnie tego wieczoru polski muzyk zdecydowanie przyćmił wielkiego Evana Parkera. Ale – cytując trenera Nawałkę – brawa należą się całej drużynie. I nie ma to ani krztyny kurtuazji. To był naprawdę bardzo dobry, zajmujący koncert, z wieloma wyjątkowymi momentami, w których każdy miał swój udział. [fragment wideo]

Brotzmann Quartet

Dzielić jedną scenę z Evanem Parkerem to z pewnością duże doświadczenie. Podejrzewam, że nie mniejszym było dzielenie backstage’u z „rzeźnikiem z Wuppertalu”, „najgłośniejszym saksofonistą globu” – Peterem Brötzmannem. Początkowo artysta sprawiał wrażenie jakby był delikatnie mówiąc „nie w sosie”. Osobiście przearanżował układ sceny na własne potrzeby, przy okazji dość opryskliwie skarcił technicznego i dosadnie uderzył stołem o podłogę. Później wyraźnie nie pasował mu mikrofon, kręcił głową, mamrotał, ostatecznie w ogóle zrezygnował z używania jakiegokolwiek nagłośnienia. Cóż, po co nagłośnienie najgłośniejszemu saksofoniście świata? Faktycznie okazało się niepotrzebne. Brötzmann wraz ze swoją brygadą zagrał koncert bezkompromisowy w każdym calu. Tak jak widziałem już saksofonistę wielokrotnie, to jeszcze nigdy jego gra nie wydała mi się tak brutalna, momentami wręcz agresywna. Hardcore punk przy brzmieniu 74-letniego Brötzmanna, to jak kwilenie niemowlaka przy ryku słonia. Ten ryk bardzo dobrze balansowały rozmyte partie wibrafonu Jasona Adasiewicza, a sekcja Steve NobleJohn Edwards doskonale utrzymywała obłąkańcze tempo narzucone przez Niemca. Duże wrażenie zrobiły też na mnie partie solowe, szczególnie w wykonaniu bezbłędnego Noble’a. Ten koncert był doświadczeniem bardziej fizycznym niż intelektualnym. Obserwowanie jedynej w swoim rodzaju ekspresji brötzmannowskiej, na dodatek w tak intensywnym wydaniu, nikogo nie pozostawiło obojętnym (tak sadzę). Gdy koncert się skończył wydawało mi się, że trwał bardzo krótko, co okazało się nieprawdą – Brötzmann świstem saksofonu zakrzywił czasoprzestrzeń. Kwartet wyszedł jeszcze na krótki bis, który w zestawieniu z główną częścią występu można było wręcz nazwać lirycznym i subtelnym. Wszystkich nienasyconych muzyką kwartetu odsyłam do płyty „Mental Shake„, gdzie Brötzmann, cytując klasyka, jest „still crazy after all these years”. [fragment wideo]

Cybulski - Pałosz - Wojciechowski

Trzecim, a w kolejności chronologicznej pierwszym występem w Laboratorium był koncert tria strunowo-elektronicznego w składzie Krzysztof Cybulski, Mikołaj Pałosz, Sławomir Wojciechowski. Była to muzyka na przeciwległym biegunie do tej, którą zaprezentował Brötzmann – zdecydowanie bardziej intelektualna, podporządkowana wymyślnemu konceptowi formalnemu. Sądzę, że trio lepiej odnalazłoby się na Warszawskiej Jesieni. Zabrakło mi w ich wykonaniu pierwiastka, który miał przyświecać tej edycji Ad Libitum, a mianowicie wolności. Odniosłem wrażenie, że muzycy w trosce o jak najdokładniejsze odwzorowanie pewnej idei formalnej zatracili całkowicie spontaniczność, wydawali się nie tyle skupieni co spięci, jakby grali z pistoletem przyłożonym do skroni. Z czasem ich wypowiedź stawała się trochę bardziej komunikatywna, a wplatane jazzowe sample w sonorystyczno-elektroniczną improwizację odrobinę rozszerzały spektrum recepcji eksperymentu. Niemniej całość wydała mi się sztucznie przekombinowana, na siłę udziwniona. Koncert tria odebrałem jako zdecydowanie najsłabsze ogniwo wieczoru, na tyle mało charakterystyczne, że po bisie kwartetu Brötzmanna ledwie je pamiętałem.

Nie zmienia to faktu, że inauguracja Ad Libitum 2015 była wielce zadowalającym i ciekawym przeżyciem. Już jestem ciekaw w jaki sposób festiwal wejdzie w drugie dziesięciolecie działalności. Sądzę, że najlepszym tropem będzie dalsze i możliwie jeszcze ściślejsze zestawianie przedstawicieli sceny krajowej z muzykami z zagranicy. W Polsce jest cała masa świetnych improwizatorów. Koncert Sejneńskiej Spółdzielni Jazzowej był tego doskonałym przykładem.

Krzysztof Wójcik (((ii)))