Już druga edycja międzynarodowego festiwalu klubu Mózg odbywa się równolegle w Warszawie i Bydgoszczy. Tegoroczna inauguracja w Teatrze Powszechnym miała charakter odrobinę bardziej kameralny niż przed rokiem (klik), co jest jednak zrozumiałe – wówczas festiwal był także symbolicznym rozpoczęciem funkcjonowania klubu w Warszawie. Zmniejszyła się również liczba wykonawców – nie licząc występów Grupy Fluxus na małej scenie Powszechnego zabrzmiały zaledwie 2 koncerty (rok temu bodaj 5). Czyli nie było przesytu. Zmiana zdecydowanie na plus tyczy się również tegorocznej „dyscypliny czasowej”. W 2014 całość skończyła się z potężną obsuwą mocno po 2 w nocy – tym razem każdy kolejny punkt wieczoru rozpoczynał się niemalże z zegarkiem w ręku. Jednym słowem organizatorzy odrobili lekcję na 5.
Szczerze mówiąc zaskoczyła mnie trochę frekwencja. Była co prawda przyzwoita, ale spodziewałbym się znacznie większych tłumów. Roscoe Mitchell to nie jest grajek, który wyleciał sroce spod ogona, tylko żywa legenda awangardowego jazzu, który – jak chcę wierzyć – cieszy się w Warszawie relatywnie dużą popularnością. Cóż, jeśli o wydarzeniu nie informowały w internecie serwisy teoretycznie do tego powołane – „pierwsza strona jazzu”, ludzie „bezgranicznie jazzowi”, nie wspominając już o „European Jazz Magazine” – to nie ma się czemu dziwić. Zdaje się, że jedynie JazzPress wyłamał się z internetowej „zmowy milczenia”. Ciężko mi uwierzyć, że przedstawiciele tych mediów nie zarejestrowali tego wydarzenia, że im „umknęło”. Szkoda tylko, że stracili na tym odbiorcy, którzy mogli przez to zwyczajnie przegapić Mitchella. Ech… Mamy kolejne potwierdzenie, że niniejszy skromny portal jest potrzebny.
Ale wróćmy do samego festiwalu. Inauguracja w Powszechnym mocno zaznaczyła, że Mózg Fest. jest nie tylko wydarzeniem muzycznym. Od 18 do 21 swój czas mieli przedstawiciele Grupy Fluxus (Ann Noel, Ben Patterson, Eric Andersen) pod polską kuratelą Grzegorza Pleszyńskiego. Fluxusowcy zaprezentowali serię działań performatywnych silnie nastawionych na aktywny udział publiczności. Osobiście obserwowałem pierwsze i ostatnie wydarzenie w ramach tego bloku festiwalu – masowanie (do wyboru) uszu, stóp i dłoni, do którego publiczność ustawiała się w kolejkach, oraz zajadanie bitej śmietany z napompowanej gumowej centralnej figury obrazu „Krzyk” Edvarda Muncha przy wtórze muzyki Wagnera (o ile się nie mylę). Widzowie dość ochoczo uczestniczyli w przedsięwzięciach, więc wnioskuję, że „cel” (?) został osiągnięty. Sam przeznaczyłem segment Fluxusu głównie na konsumpcję poza Powszechnym, gdyż nie specjalnie lubię brać udział w tego typu akcjach, być wykorzystywanym jako tworzywo czyjejś wizji artystycznej, a obserwacja bez aktywnego uczestnictwa raczej nie miała sensu. Ze sztuką wygrała natura – głód. Zresztą przyszedłem na festiwal głównie po muzykę… Co nie zmienia faktu, że sam ruch Fluxus jako zjawisko historyczno-sztuczne jest dość fascynującym fenomenem (ciekawie opisanym w stosunkowo świeżej publikacji „Narracje, estetyki, geografie: Fluxus w trzech aktach„).
Pierwszy i ostatni raz widziałem trio The Love And Beauty Seekers w zeszłym roku podczas koncertu urodzinowego Jerzego Mazzola, wówczas młodzi muzycy rekonstruowali z klarnecistą klasyczną już płytę „a” (klik). Zespół towarzyszył zresztą Mazzollowi w występach z yassowym materiałem w kilku miastach. Troszkę obawiałem się, że TL&BS w line-upie na inauguracji festiwalu będzie rodzajem „koleżeńskiej oferty supportowej” przed główną gwiazdą wieczoru… Niezwykle szybko okazało się jak bardzo jestem w błędzie.
Po koncercie w Powszechnym jestem przekonany, że trio tworzone przez Szymona Gąsiorka, Jędrzeja Łagodzińskiego i Franciszka Pospieszalskiego bardzo prędko przestanie być zapowiadane i opisywane jedynie jako „zespół Polaków studiujących w Kopenhadze”. Na scenie widać było po prostu znakomicie funkcjonujący młody skład, w którym ostateczne brzmienie jest summą talentów i wyobraźni każdego z muzyków. Widać było, że Panowie są samoświadomi swych umiejętności i podchodzą do estetyki jazzowego trio bez kompleksów, ze świeżym spojrzeniem, fantazją i młodzieńczą bezkompromisowością.
Co warto podkreślić The Love And Beauty Seekers zagrali własne kompozycje. Zwykle ich podstawą był mocny basowy groove i wyraziste linie melodyczne, niemniej utwory ciekawie ewoluowały i często okazywały się dużo bardziej złożone i nieszablonowo skonstruowane niż początkowo mogłoby się wydawać. Muzycy zmierzali zwykle od tematów do improwizatorskiej dekonstrukcji, lecz robili to w sposób uporządkowany, słuchając siebie nawzajem, nawiązując ciekawe dialogi rozszerzali formę nie dopuszczając do jej całkowitego pęknięcia. Niepisanym liderem tego składu wydaje mi się perkusista Szymon Gąsiorek, odpowiedzialny również za subtelne wstawki elektroniczne oraz przeszywający kornet. Podobała mi się oszczędność saksofonu i „stabilna dzikość” kontrabasu, trafne odczytywanie intencji między muzykami… Jednym słowem trio ma w sobie bardzo duży potencjał, który mam nadzieję utrwali niedługo jakimś wydawnictwem, bo niewątpliwie jest co utrwalać.
Paradoksalnie historia współpracy Roscoe Mitchella z triem Mazzoll/Janicki/Janicki sięga lat 90. – wtedy to lider Art Ensemble of Chicago zainteresował się polskimi muzykami na podstawie płyty „Out Out to Lunch„, nagranej jeszcze jako Mazzoll & Arhytmic Perfection. Niestety wówczas nie doszło do wspólnego grania. Dziś w 2015 roku z dawnej drużyny gdańskiego klarnecisty ostał się jedynie kontrabasista Sławek Janicki, a trio już przed kilkoma laty dopełnił Qba Janicki na perkusji. I choć zespół ma na koncie tylko jeden krążek „Minimalover” z 2012 roku, to na dzień dzisiejszy jest najbardziej stałym i dość regularnie występującym składem Mazzolla.
Kwartet „MMJJ” rozpoczął koncert nagle – instrumenty po prostu zaczęły grać, a struktura miała przyjść w sposób naturalny. Szybko się okazało, że postacią zdecydowanie dominującą na scenie jest amerykański saksofonista. Wypowiedź Mitchella przypominała trochę strumień świadomości – była ciągła, nieprzerwana, często sprawiała wrażenie przypadkowej kakofonii, lecz z czasem obezwładniała determinacją, pewnością i ekspresją. Mitchell należy do muzyków free jazzowych, którzy wykształcili własny język wypowiedzi i to był właśnie ten język. W pierwszych kilkunastu minutach wydawało mi się, że na scenie dochodzi do przyspieszonej, symbolicznej podróży Polska-USA. Muzykom potrzebna była dłuższa chwila by złapać wspólne flow, jednak gdy już zostało odnalezione siła rażenia i dzikość płynących dźwięków warte były oczekiwania. W efekcie koncert im dłużej trwał, tym lepsze sprawiał wrażenie, trochę jakby zespół rodził się na naszych oczach.
Bardzo dobrze w konfrontacji z Mitchellem sprawdziła się sekcja rytmiczna, a w zasadzie rytmiczno-elektroniczna (tutaj rola Qby Janickiego). Dotrzymanie tempa 75-letniemu saksofoniście było zadaniem wręcz karkołomnym. Kontrabas Sławka Janickiego operujący szorstką fakturą, a czasami śpiewną ludowością (partie grane pod mostkiem) dobrze współgrał z rozpędzonym Mitchellem, imponował wyczuciem. Chyba nigdy też nie słyszałem tak intensywnej perkusji pod rękami Qby Janickiego. Tej intensywności towarzyszyła finezja i ewidentna chęć na wpływanie grą na przebieg koncertu. Początkowo – o dziwo – najbardziej zagubiony w tej konfiguracji wydawał mi się Mazzoll. Artysta krążył po scenie, zmieniał klarnety jak rękawiczki, próbując wedrzeć się w potok dźwięków Mitchella frazą bardziej uchwytną, miał też ewidentne problemy z nagłośnieniem, a w pewnym momencie na chwilę w ogóle zszedł ze sceny. Czasami można było odnieść wrażenie, że muzyk czerpie większą frajdę z samego słuchania saksofonisty, niż ze wspólnego grania. Ostatecznie Mazzoll słusznie zrezygnował ze ścigania się z Mitchellem na szybkie solówki i zaczął bardziej bazować na sonorystycznych dopełnieniach, na „kolorowaniu” brzmienia całości okazjonalnymi, ale mocnymi wejściami, czasami równoważąc chaos melodią, jednak nie przejmując ciężaru gry na siebie. Finalnie dało to dobry rezultat, a Panowie ewidentnie złapali wspólny język, szczególnie podczas wyciszonej improwizacji zagranej wspólnie na siedząco.
Takich spokojniejszych momentów było niewiele, ale dobrze balansowały całość, którą jednak mocno (czasami jak dla mnie aż za mocno) dominował saksofonowy skowyt Mitchella. Podejrzewam, że to w znacznej mierze kwestia dotarcia muzyków grających ze sobą pierwszy raz – prawdopodobnie koncert w Bydgoszczy był już zupełnie inną historią. Niemniej dzikość i gromy miotane ze sceny Teatru Powszechnego miały swój nieodparty, fascynujący urok ścierania się różnych, ale silnych i bezkompromisowych osobowości. Być może dobrym zwieńczeniem byłaby wspólna płyta? Miłość z Lesterem Bowie miała „Not Two”. Myślę, że tutaj adekwatnym tytułem byłoby „Not One”.
A to dopiero początek 11 Mózg Festiwalu. W najbliższych tygodniach w Warszawie i Bydgoszczy wystąpi jeszcze cała rzesza interesujących artystów (jakich? – klik). Jednym słowem warto trzymać rękę na pulsie aż do 12 listopada.
Krzysztof Wójcik (((ii)))