Innercity Ensemble na Placu Zabaw

Innercity7

Czas szybko leci, od ostatniego podwójnego albumu Innercity Ensemble minęło już półtora roku. Ten dystans słychać było podczas występu na Placu Zabaw, który stanowił swoistą rozgrzewkę formacji przed wyjazdem na Off Festival. Z Katowic – wedle kilku relacji – Panowie wrócili z tarczą, a nawet triumfalnie. Na podstawie warszawskiego koncertu nie jest trudno w te pogłoski uwierzyć.

Dla osób mających zacięcie encyklopedyczne pisanie o Innercity Ensemble to w 50-75% przytaczanie nazw zespołów, z których poszczególni muzycy się wywodzą. Nuda, ale znamienna. O tych zespołach słuchacze dysponujący elementarną wiedzą dotyczącą polskiej sceny niezależnej naczytali się już po stokroć. Dlaczego? Otóż dlatego, że tak zwana scena bydgosko-toruńska (okolice Milieu L’Acéphale) to w ostatnich latach prawdziwy fenomen. Członkowie Innercity rozsiani po rozmaitych składach, lub tworzący solo, przeżywają obecnie fantastyczny, twórczy okres. W zasadzie każdy spośród 7 muzyków kolektywu podpisał się ostatnio pod płytą bardzo dobrą (o kilku z nich można poczytać w aktualnym PopUp). Natomiast samo Innercity Ensemble to synergia – połączenie różnych artystycznych osobowości, skład demokratyczny, improwizujący i wyjątkowy w pejzażu polskich „big bandów”, ponieważ septet nie czerpie bezpośrednio z tradycji jazzowej – ona pojawia się niejako przy okazji bogactwa wszelkich pozostałych wpływów.

Innercity2

 Zespół – mimo dużej aktywności wszystkich muzyków na własnych polach – pozostaje na dobrą sprawę working bandem, dość regularnie jeżdżącym w trasy i wypuszczającym nowy materiał. Słuchając występu na Placu Zabaw można było odnieść wrażenie, że kolejny rozdział w karierze Innercity jest właśnie in statu nascendi.

Na narrację kolektywu głównie składa się mocno rozbudowana, czteroosobowa sekcja rytmiczna i to właśnie szeroko rozumiany „beat” był pierwszoplanowym bohaterem nadwiślańskiego koncertu. Rafał Iwański, Rafał Kołacki, Radek Dziubek i Tomek Popowski potrafią wspólnymi siłami wygenerować bardzo złożone polirytmie, które tworzą naturalne, gęste, lecz przyjazne środowisko dla hipnotycznych gitar Kuby Ziołka i Artura Maćkowiak. Na pozycji uprzywilejowanej znajduje się w zespole jedyny solista Wojciech Jachna, ponieważ trąbka ma do dyspozycji stosunkowo największy margines swobody. Niemniej Jachna korzysta z tej wolności w sposób subtelny i powściągliwy, dzięki czemu relacja tło/pierwszy plan pozostaje nieoczywista. Groove nieustannie ściera się z drobnymi niuansami brzmienia poszczególnych instrumentów (a jest ich na scenie multum) i elektroniki. Na dobrą sprawę mimo siedmioosobowego składu muzyka Innercity jest oszczędna, szalenie spójna, podporządkowana płynnym ewolucjom w budowaniu niezwykłej onirycznej atmosfery.

Jestem bardzo ciekaw kolejnego wydawniczego kroku formacji. Kolejne już doświadczenie koncertowe utwierdziło mnie w przekonaniu, że zespół dysponuje wciąż rosnącym potencjałem, który być może warto by było skrzyżować z udziałem jakichś „elementów zewnętrznych” na kolejnym krążku? Otwarta forma muzyki Innercity Ensemble wydaje mi się wprost stworzona do artystycznej absorpcji gości. Myślę, że w Polsce (i nie tylko) nie zabrakłoby chętnych do zagrania z jednym z najciekawszych big bandów w tym kraju – wejścia do wspólnej piaskownicy na muzycznym placu zabaw.

Krzysztof Wójcik (((ii)))

Innercity Ensemble (support: Piotr Bukowski, Stara Rzeka) w Hydrozagadce

Innercity

Odkąd usłyszałem po raz pierwszy Innercity Ensemble, a było to mniej więcej na wysokości płyty „Katahdin”, nie mogłem się doczekać momentu, kiedy zobaczę zespół na żywo. Kolektyw zrzeszający siedmiu muzyków, z trzech miast, zaangażowanych w szereg oddzielnych, równie frapujących projektów, można śmiało nazwać składem wyjątkowym w perspektywie polskiej sceny muzyki niezależnej. Tegoroczne, dwupłytowe wydawnictwo Ensemble’u podkręciło moją chęć koncertowego doświadczenia jeszcze bardziej. Jednym słowem jak tylko dowiedziałem się o występie zespołu w Hydrozagadce nie miałem żadnych wątpliwości i bez wahania zrezygnowałem z równoległych wydarzeń. O słuszności decyzji utwierdził mnie nie jeden, a trzy muzyczne argumenty, które kolejno pojawiały się na scenie praskiego klubu.

Piotr Bukowski

Wieczór zaczął się od miłej niespodzianki, która na początku była wielką niewiadomą. Piotr Bukowski, znany ze składów Hokei i Xenony, został ogłoszony jako support niemal w ostatniej chwili. Ciężko było przewidzieć, co muzyk zaproponuje w programie solowym. Ostatecznie Bukowski zagrał set posiłkując się jedynie gitarą elektryczną, obficie uzbrojoną w efekty. Mocne, gitarowe uderzenie charakterystyczne dla Hokeia zostało rozbite na szereg mniejszych atomów, układających się w wypowiedź bogatszą, bazująca na brzmieniowych eksperymentach na jakie pozwala zelektryfikowane sześć strun. Set pozornie wyglądający na improwizatorski strumień świadomości porządkowała silna rytmiczna intuicja i dość czytelne, acz pomysłowe riffowe umocowanie (trochę w duchu Sonic Youth). Bukowski ciekawie niuansował swoją grę kreatywnie wykorzystując efekty, a przesterowane dźwięki spajał w różnorodną, ewoluującą strukturę. Chociaż momenty głośne sąsiadowały z wyciszeniami, to całość podszyta była nieuchwytnym, kompulsywnym nerwem, gnaniem do przodu. Ta nieustanna, podskórna intensywność skutecznie przykuwała uwagę, zachęcała do śledzenia kolejnych minut występu. Artysta mógł co prawda zakończyć set kilka minut wcześniej po charakterystycznym przesileniu, przeciągając grę nieco rozmył siłę ostatecznego efektu, jednak z drugiej strony nagłe zawieszenie, którym koncert się zakończył, dobrze wpisało się w otwartą formułę muzyki.

Stara Rzeka

Ciekawym zabiegiem okazało się zestawienie Bukowskiego ze Starą Rzeką Kuby Ziołka. Panowie współpracujący ze sobą chociażby we wspomnianym Hokeiu, pokazali jak bardzo suwerenna jest ich solowa twórczość. Tak jak set Bukowskiego był pełen rytmicznego napięcia i erupcji energii, tak Stara Rzeka płynęła bardziej psychodelicznym korytem. Zdaje się, że był to trzeci występ Ziołka pod tym szyldem jaki widziałem i z całą pewnością okazał się najbardziej satysfakcjonujący. Prawdopodobnie miały na to wpływ kiepskie okoliczności poprzednich kontaktów – OFF Festiwal, wczesne popołudnie i sauna na scenie eksperymentalnej; słaba akustyka występu plenerowego pod Pałacem Kultury z wizualizacjami Agnieszki Polskiej w ramach cyklu MSN „Co słychać”. Tym razem nagłośnienie stanęło na wysokości zadania, a mroczna przestrzeń Hydrozagadki idealnie wpasowała się w klimat Starej Rzeki. W odróżnieniu do poprzedniego setu, tym razem gitara stanowiła jedynie element układanki, do pewnego stopnia fundamentalny, jednak sam instrument najczęściej dążył do zagubienia własnych cech dystynktywnych. Trans i kosmiczne brzmienie całości przywoływało skojarzenia z niemiecką muzyką eksperymentalną lat 70. Elementami ciekawie przebijającymi się przez deliryczne, zawiesiste strumienie dźwięków, były wokal i fujarka, które odsyłały z kolei do kontekstu folkowego. Tylko w przypadku muzyki Ziołka można mówić bardziej o folku science fiction. Niekiedy brzmienie Starej Rzeki przypominało mi znakomity soundtrack do filmu „Blade Runner”, chociaż klimat muzyki dryfował bardziej w harmonijną przestrzeń psychodelicznego tripu, niż paranoi i opresji, unoszącej się nad ścieżką dźwiękową Vangelisa. Po występie Bukowskiego set Starej Rzeki można nazwać wręcz chill out’ującym – też miewał swoje przesilenia, jednak to budowanie klimatu było zdecydowanie najsilniejszą stroną wypowiedzi Ziołka.

Innercity Ensemble

Finał wieczoru, występ Innercity Ensemble do pewnego stopnia okazał się syntezą supportów: łączył energię wynikającą z rytmicznego zróżnicowania z hipnotycznym charakterem płynnie rozwijanych kompozycji. Dużo o muzyce kolektywu mówią już same liczby. W zespole aż cztery osoby (Radek Dziubek, Rafał Kołacki, Rafał Iwański, Tomek Popowski) odpowiedzialne są za generowanie faktury perkusyjnej. Kolejną, dwuosobową warstwą jest sekcja gitarowa, która narzuca na spektakularny rytmiczny kręgosłup, dźwięki abstrakcyjne i niestandardowe. Instrumenty Kuby Ziołka i Artura Maćkowiaka dalekie są od gry ortodoksyjnej, zdecydowanie skłaniając się ku sonicznym eksperymentom, nie popadając przy tym w przerost formy nad treścią. Trzecią, jednoosobową sekcją jest Wojciech Jachna, którego trąbka delikatnie unosi się nad pulsującą całością, bądź wprowadza charakterystyczne motywy melodyczne. Koncertowa żywiołowość muzyki Innercity Ensemble jest dojmująca i bardzo ciężko się jej oprzeć, ponieważ ma potężny, zniewalający groove. Niesamowite jest to, że kolektyw składający się z tak odrębnych, silnych osobowości artystycznych jest w stanie na jednej scenie działać w sposób demokratyczny, przynosząc muzykę spójną, a przy okazji niesłychanie otwartą. Co prawda słowo „ensemble” i obecność instrumentu dętego mogą konotować skojarzenia jazzowe, jednak brzmienie Innercity dalece wykracza poza tę estetykę, a właściwie jedynie się o nią ociera. Gęsta polirytmia ma charakter organiczny, plemienny, lecz potrafi również zmienić wektor na zdecydowanie bardziej współczesny, a w zestawieniu z gitarowymi kombinacjami, czy elektroniką – wręcz industrialny. Chociaż całość występu w Hydrozagadce sprawiała wrażenie bardzo spontanicznej, swobodnej improwizacji, to bez trudu można było odczytać szkielety kompozycyjne znane z tegorocznego wydawnictwa, od których septet łatwo i kreatywnie się odbijał. Jeśli miałbym wskazywać jakieś analogie do podobnych wykonawców, to na myśl przychodzi mi Chicago Odense Ensemble, jednak jest to skojarzenie dość luźne. Polski zespół mówi zdecydowanie swoim głosem, który z albumu na album staje się coraz bardziej charakterystyczny i wciągający. Występ łączył w sobie dzikość ekspresji i transową moc, którą potęgowało wprost zjawiskowe zgranie między artystami. Wyjątkowe doświadczenie muzyczne i po prostu znakomity koncert.

 

Krzysztof Wójcik