Norma/nie instytucjona/nie: HATI w Narodowym (Ucho Gmachu) / Mełech & Kurek w Eufemii (Impro Trening)

Fajnie gdy publiczne instytucje kultury, takie jak muzea, podejmują się realizacji programu muzycznego. Niestety wciąż zdarza się to dosyć rzadko, od przypadku do przypadku, dlatego tym bardziej cieszą takie inicjatywy jak Ucho Gmachu, cykliczne koncerty ambitnej polskiej muzyki, organizowane w Muzeum Narodowym w Warszawie. Inauguracja tego mini-festiwalu (de facto 5 występów różnych artystów na przestrzeni 2 miesięcy), przypadła w udziale duetowi HATI.

HATI1

Muzycy formacji – Rafał Iwański i Rafał Kołacki – sami dysponują bogatym doświadczeniem jeśli chodzi o kuratorowanie koncertów w przestrzeni muzealnej, ponieważ od 8 lat prowadzą w toruńskim CSW arcyciekawy festiwal CoCArt. Krótko mówiąc – właściwi ludzie na właściwym miejscu. Znając muzykę HATI z płyt, od dawna chciałem usłyszeć duet na żywo, a niestety jak dotąd zawsze coś stawało mi na przeszkodzie… Dopiero gdy zostałem patronem Ucha Gmachu, koniunkcja planet sprawiła, że nareszcie dostąpiłem przyjemności obcowania z HATI w czasie rzeczywistym.

HATI to pod kilkoma względami zespół niezwykły w pejzażu polskiej alternatywy. Właściwie muzykę  formacji dobrze ilustruje postawa, w jakiej duet gra koncerty – robi to na kolanach z niemalże religijnym skupieniem i powagą. Ten szacunek i pokora wobec akustycznego dźwięku, wybrzmiewania rozmaitych gongów, blaszek, bębenków, smyczków, plastikowych trąbek, ale też etnicznych piszczałek, rogów bawolich, jest podczas występu dojmujący. Muzyka HATI ma głęboki wymiar rytualny, mistyczny, wymyka się konwencjonalnemu podejściu do grania, jest szalenie organiczna i  w tej organiczności ahistoryczna – brzmi zarówno starodawnie, jak i futurystycznie, może nawet postapokaliptycznie. Artyści grają na instrumentach etnicznych, ale łączą je bezpośrednio z dźwiękami generowanymi przez odpadki współczesności, sprzęty z recyklingu zyskują w ten sposób nowe muzyczne życie poprzez nietypowy kontekst ich zastosowania.

HATI3

Specyfika Ucha Gmachu polega na tym, że każdy z koncertów odbywa się w innej sali wystawienniczej Muzeum Narodowego. HATI zagrali w Galerii Faras, eksponującej wczesnochrześcijańskie malarstwo nubijskie, co zdecydowanie podkręciło mistyczny klimat występu. Choć sądzę, że duet gra muzykę tak uniwersalną, że równie dobrze zaistniałaby na przykład na surowym dziedzińcu modernistycznego gmachu Muzeum (choć mogłoby to być dosyć ryzykowne pod względem nagłośnienia). Bardzo udany koncert o charakterze kolektywnej medytacji nad dźwiękiem.

[koncerty w ramach Ucha Gmachu są bezpłatne, jednak obowiązuje system zapisów, z którym możecie się zapoznać TUTAJ. Kolejni wykonawcy to: Echoes of Yul, Akpatok Ensemble, Micromelancolie, Berjozkele]

——————————————————————–

Piotr Mełech & Wojtek Kurek w Eufemii

Mełech

Tego samego wieczoru, nieopodal Narodowego w klubie Eufemia, miało miejsce innego rodzaju muzyczne przedsięwzięcie cykliczne o stosunkowo krótkiej historii – Impro Trening. To właściwie młodszy brat Impro Mitingu, który odbywa się w tym samym miejscu, w każdy czwartek – obecna inkarnacja cyklu doczekała się już 25 odsłon, o jubileuszowej, 18, pisałem jakiś czas temu (klik). Biorąc pod uwagę regularność, można śmiało powiedzieć, że Impro Mitingi (a teraz też wtorkowe Impro Treningi), są obok działalności Warsaw Improvisers Orchestra, najbardziej jaskrawym świadectwem znakomitej kondycji stołecznej sceny muzyki kreatywnej. Mówię tu oczywiście o kondycji artystycznej i zdolności do samoorganizacji twórców lokalnych (osobnym tematem jest fenomen klubu Pardon To Tu, który w krajowym pejzażu pełni bardziej rolę nobilitującego salonu, realizującego również szalenie ambitny program międzynarodowy). W Eufemii co tydzień można natrafić na przejawy żywej, rozwijającej się sceny muzycznej. A animatorem jej części pt. Impro Trening jest Piotr Mełech, od pewnego czasu mieszkający w Warszawie (wcześniej Poznań). Utalentowany muzyk i improwizator, którego wiernym czytelnikom (((ii))) nie muszę specjalnie przedstawiać.

Wizja połączenia klarnetów Mełecha ze (zwykle) nieidiomatyczną, kreatywną perkusją Wojciecha Kurka, stanowiła dla mnie wystarczającą zachętę by po koncercie HATI zaliczyć dokładkę w przestrzeni bardziej swobodnej. Tym razem tradycyjne solidne opóźnienie koncertu przywitałem z radością (w innym wypadku w ogóle bym nie zdążył). Zresztą muszę przyznać, że frekwencja była bardzo solidna. Okazało się, że Mełech zagra bez wsparcia elektroniki, czyli powstał de facto klasyczny duet unplugged. Nie wiem czy Panowie grali wcześniej wspólnie (o ile się orientuję, to nie), dlatego stal hartowała się na oczach i uszach słuchaczy, z ryzykiem niezłapania chemii. Lubię odwagę i nieprzewidywalność takich przedsięwzięć.

Mełech zaczął koncert na klarnecie  basowym okrągłymi, rozbujanymi partiami, odwołującymi się do języka jazzowego. Kurek grał natomiast twardo, mocno, prymitywistycznie, przez co skutecznie temperował lekko swingowe zapędy basklarnetu. Fantastyczna była perkusyjna solówka, nerwowy dialog werbla i hi hatu – triumf prostoty nad rozgadaniem, typowym dla wielu bębniarzy. Całość zażarła w momencie, gdy Mełech chwycił po zwykły klarnet i wykorzystując circular breathing, nadał instrumentowi niezwykłej intensywności i ekspresji. Wówczas perkusja trochę wyhamowała, zaczęła operować lżejszymi akcentami. Muzycy reagowali na swoje wypowiedzi w sposób może nie do końca oczywisty, ale w gruncie rzeczy efektywny, jakby naprzemienny. W zdecydowanej większości słuchałem tego krótkiego, bo około 45-minutowego występu z dużą przyjemnością.

Koncert zakończył apel Mełecha o zgłaszanie się muzyków do kolejnych Impro Treningów – a zatem pozwolę sobie przesłać to zaproszenie dalej w eter. Muzyka i frekwencja udowodniły, że gra jest warta świeczki, choć wstęp darmowy – wystarczyło przyjść, usiąść i otworzyć się na dźwięki. Polecam.

Krzysztof Wójcik (((ii)))

Innercity Ensemble na Placu Zabaw

Innercity7

Czas szybko leci, od ostatniego podwójnego albumu Innercity Ensemble minęło już półtora roku. Ten dystans słychać było podczas występu na Placu Zabaw, który stanowił swoistą rozgrzewkę formacji przed wyjazdem na Off Festival. Z Katowic – wedle kilku relacji – Panowie wrócili z tarczą, a nawet triumfalnie. Na podstawie warszawskiego koncertu nie jest trudno w te pogłoski uwierzyć.

Dla osób mających zacięcie encyklopedyczne pisanie o Innercity Ensemble to w 50-75% przytaczanie nazw zespołów, z których poszczególni muzycy się wywodzą. Nuda, ale znamienna. O tych zespołach słuchacze dysponujący elementarną wiedzą dotyczącą polskiej sceny niezależnej naczytali się już po stokroć. Dlaczego? Otóż dlatego, że tak zwana scena bydgosko-toruńska (okolice Milieu L’Acéphale) to w ostatnich latach prawdziwy fenomen. Członkowie Innercity rozsiani po rozmaitych składach, lub tworzący solo, przeżywają obecnie fantastyczny, twórczy okres. W zasadzie każdy spośród 7 muzyków kolektywu podpisał się ostatnio pod płytą bardzo dobrą (o kilku z nich można poczytać w aktualnym PopUp). Natomiast samo Innercity Ensemble to synergia – połączenie różnych artystycznych osobowości, skład demokratyczny, improwizujący i wyjątkowy w pejzażu polskich „big bandów”, ponieważ septet nie czerpie bezpośrednio z tradycji jazzowej – ona pojawia się niejako przy okazji bogactwa wszelkich pozostałych wpływów.

Innercity2

 Zespół – mimo dużej aktywności wszystkich muzyków na własnych polach – pozostaje na dobrą sprawę working bandem, dość regularnie jeżdżącym w trasy i wypuszczającym nowy materiał. Słuchając występu na Placu Zabaw można było odnieść wrażenie, że kolejny rozdział w karierze Innercity jest właśnie in statu nascendi.

Na narrację kolektywu głównie składa się mocno rozbudowana, czteroosobowa sekcja rytmiczna i to właśnie szeroko rozumiany „beat” był pierwszoplanowym bohaterem nadwiślańskiego koncertu. Rafał Iwański, Rafał Kołacki, Radek Dziubek i Tomek Popowski potrafią wspólnymi siłami wygenerować bardzo złożone polirytmie, które tworzą naturalne, gęste, lecz przyjazne środowisko dla hipnotycznych gitar Kuby Ziołka i Artura Maćkowiak. Na pozycji uprzywilejowanej znajduje się w zespole jedyny solista Wojciech Jachna, ponieważ trąbka ma do dyspozycji stosunkowo największy margines swobody. Niemniej Jachna korzysta z tej wolności w sposób subtelny i powściągliwy, dzięki czemu relacja tło/pierwszy plan pozostaje nieoczywista. Groove nieustannie ściera się z drobnymi niuansami brzmienia poszczególnych instrumentów (a jest ich na scenie multum) i elektroniki. Na dobrą sprawę mimo siedmioosobowego składu muzyka Innercity jest oszczędna, szalenie spójna, podporządkowana płynnym ewolucjom w budowaniu niezwykłej onirycznej atmosfery.

Jestem bardzo ciekaw kolejnego wydawniczego kroku formacji. Kolejne już doświadczenie koncertowe utwierdziło mnie w przekonaniu, że zespół dysponuje wciąż rosnącym potencjałem, który być może warto by było skrzyżować z udziałem jakichś „elementów zewnętrznych” na kolejnym krążku? Otwarta forma muzyki Innercity Ensemble wydaje mi się wprost stworzona do artystycznej absorpcji gości. Myślę, że w Polsce (i nie tylko) nie zabrakłoby chętnych do zagrania z jednym z najciekawszych big bandów w tym kraju – wejścia do wspólnej piaskownicy na muzycznym placu zabaw.

Krzysztof Wójcik (((ii)))

#7 CoCArt Festiwal w CSW Znaki Czasu / Toruń 2015

Gmach Centrum Sztuki Współczesnej Znaki Czasu usytuowany jest na obrzeżach staromiejskiej części Torunia. Budynek ceglaną fasadą znakomicie wpisuje się w historyczną zabudowę, a jednocześnie nowoczesna forma bryły wprowadza w pejzaż miejski pierwiastek świeżego powietrze. Toruńskie CSW dysponuje jedną z najbardziej okazałych powierzchni wystawienniczych w Polsce ( ok. 4000 metrów kwadratowych). I właśnie w największej, monumentalnej hali ekspozycyjnej odbyła się tegoroczna, siódma już edycja festiwalu CoCArt, poświęconego szeroko rozumianej muzyce elektro-akustycznej. Impreza może poszczycić się ambitnym, precyzyjnym i wewnętrznie spójnym programem ukierunkowanym na prezentację intrygujących zjawisk we współczesnej muzyce, a nie na schlebianie masowym gustom. Dzięki temu jest to swego rodzaju festiwal bez „headlinerów”, bez przypadkowych widzów i bez komercyjnej szopki. Tutaj kontekst muzeum sztuki wydaje się najbardziej adekwatny. Podczas dwóch dni koncertowych nie miałem wątpliwości, że nadrzędnym celem CoCArtu jest przede wszystkim umożliwienie słuchaczom jak najbardziej komfortowego odbioru dźwiękowych fenomenów – to muzyka była na pierwszym miejscu. Dosłownie i symbolicznie.

scena_CocArt

Dużym plusem było centralne usytuowanie sceny pomiędzy charakterystycznymi czterema filarami sali wystawienniczej. Dzięki takiej konfiguracji przestrzennej można było samemu decydować z jakiej perspektywy doświadczać muzyki. Bardzo trafione posunięcie kuratorskie, dobrze eksponujące znakomite warunki akustyczne gigantycznej hali. Kilka słów o kuratorach. Rafał Iwański i Rafał Kołacki odpowiedzialni za program CoCArtu są przede wszystkim aktywnymi muzykami. Wspólnie tworzą niezwykle ciekawy duet HATI, należą też m.in. do kolektywu Innercity Ensemble. Z całą pewnością nie bez znaczenia jest fakt, że festiwal organizowany jest właśnie przez artystów parających się dźwiękiem na co dzień i zwykle stojących na scenie, a nie poza nią. Kuratorzy każdy z występów poprzedzali krótkim wstępem zarysowującym sylwetki kolejnych muzyków.

TER1

Piątkowy wieczór w CSW został spięty klamrą solowych koncertów artystów operujących „instrumentarium elektronicznym”. Jako pierwsza pojawiła się na scenie jedyna kobieta obecna w line-upie festiwalu: TER (Magda Ter). Recenzując jej debiutancką płytę „Fingerprints” na łamach PopUpMusic zwróciłem uwagę na pewien ciężki do zdefiniowania „nastrój nierealnej baśniowości”, który tworzył wyjątkowy klimat albumu. W hali CSW zabrzmiała ona dużo bardziej monumentalnie i kosmicznie, niż miało to miejsce na krążku. W dalszym ciągu jak na muzykę elektroniczną brzmienie TER posiada stosunkowo organiczny, płynny charakter, w którym można wyszczególnić dwie wyraźnie zarysowane płaszczyzny – melodyczną i rytmiczną. Różnorakie dźwięki rytmizujące narzucone na senne, nieco krautrockowo snujące się harmonie, są w muzyce TER kontrapunktem, który nadaje wypowiedzi przyjemnego zniuansowania. Ponadto artystka umiejętnie wykorzystała akustykę miejsca, tworząc ciekawe stereofoniczne iluzje potęgujące psychodeliczne brzmienie całości. Zdecydowanie pozytywna inauguracja wieczoru. [fragment występu TER]

Mike Majkowski 2

Jako drugi pojawił się na scenie Mike Majkowski, kontrabasista poruszający się swobodnie w wielu stylistykach – od jazzu po noise, ambient, muzykę eksperymentalną. Artysta zagospodarował swój czas festiwalowy środkami minimalnymi, tworząc narrację z wykorzystaniem zaledwie kilku patentów. Przeważały bardzo szybkie, krótkie, acz całościowo rozwlekłe pociągnięcia smyczkiem, które następnie muzyk kontrastował z odrobinę dłużej wybrzmiewającym, samodzielnym dźwiękiem. Relacja mechanicznej wręcz rytmiki, oszczędnej, niepokojącej melodii i wkradającej się sonorystyki (charakterystyczne brzmienie uderzania o struny smyczkiem). Właściwie przez cały występ Majkowskiego miałem nadzieję, że nagle przełamie schemat wypowiedzi i dopuści do głosu bardziej zróżnicowane frazy. Nic z tych rzeczy. Budowana przez muzyka dramaturgia nie doczekała się kulminacji, ani ujścia. Kontrabasista zaprezentował sztukę umiaru. Jakkolwiek jestem zdania, że szczególnie w przypadku muzyki improwizowanej czy eksperymentalnej bardzo często „mniej znaczy więcej”, tak w tym wypadku nie do końca jestem przekonany co do zaistnienia tej reguły. Biorąc pod uwagę, że Majkowski jest artystą dysponującym umiejętnościami i technikami naprawdę imponującymi, to skrajne ograniczenie formy jakie pokazał na CoCArt, wydaje mi się trochę straconą szansą, jaką dawały chociażby akustyczne warunki przestrzeni. Choć początkowo występ wykreował dramaturgię i napięcie, to z czasem oba te pierwiastki zaczęły blednąć i tracić na sile. Być może był to koncert najbardziej radykalny pod względem realizowanej strategii formalnej, jednak ciężko mi nie poczytywać go w kategoriach lekkiego rozczarowania. [fragment występu Majkowskiego]

Jachna-Buhl 2

Trzecim punktem programu był bydgoski duet Jachna/Buhl. Zespół opiera swoje brzmienie na dźwiękach trąbki, perkusji i elektroniki. Zdawać by się mogło, że jest to przepis na „polskie Chicago Underground Duo”, ale sytuacja wygląda w ten sposób tylko na papierze. Styl gry Wojciecha Jachny i Jacka Buhla ma w sobie dużo mniej z jazzu sensu stricto. Brzmienie duetu określiłbym jako przede wszystkim bardzo przestrzenne, budowane powoli i dopuszczające wiele ornamentalnych elementów perkusyjnych, elektronicznych, nad którymi trąbka unosi się zwykle delikatną, melancholijną frazą. W perkusji Buhla jest dużo miejsca na wszelkiego rodzaju dźwiękowe przeszkadzajki, które muzyk kreatywnie i płynnie wplata w narrację, tworząc wielobarwny rytmiczny splot. „Elektroniczne wspomaganie” pełni u duetu funkcję głównie harmoniczną, koloryzującą, która pozwala Jachnie na swobodniejsze operowanie trąbką w kontrze do podkładu. Występ rozwijał się powoli, lecz narastał zdecydowanie – od początkowych dość impresyjnych dialogów po przyjemny groove, o nieco „etnicznym” zabarwieniu. Najbardziej zróżnicowany i dynamiczny koncert pierwszego dnia w CSW. [fragment występu Jachna/Buhl]

Rashad Becker 1

Wieczór zamknął Rashad Becker. Przyznam szczerze, że w momencie wydania solowej płyty Niemca „Traditional Music of Notional Species Vol. 1” nie do końca zrozumiałem istotę jej fenomenu. To duszna, gęsta, powykręcana elektronika o miejskim postindustrialnym charakterze. Becker tworzy struktury bardzo złożone nieustannie ewoluujące na wielu poziomach. Słuchając tej muzyki można odnieść wrażenie, że mnogość elementów, z których jest złożona, znajduje się w permanentnym ruchu – trochę jak oglądanie mrowiska z bardzo, bardzo bliska. Z tym, że na mrowisko składają się najróżniejszej proweniencji trzaski, szumy, zgrzyty, piski i dysonanse powiązane ze sobą na zasadzie, nazwijmy to, „logiki abstrakcyjnej”. Twórczość bardzo specyficzna przypominająca wgląd w zmysły owładnięte delirium. Z całą pewnością nie jest to muzyka relaksacyjna, choć ma w sobie silny, hipnotyczny pierwiastek. Dość mocny i odrobinę przytłaczający akcent na zakończenie pierwszego dnia. Becker zabrzmiał moim zdaniem dobrze w przestrzeni CSW, chociaż ciężko w przypadku podobnej muzyki stwierdzić co dokładnie znaczy „dobrze”. Można było powoli zanurzyć się w sonicznym mikrokosmosie artysty. Ciekawe doświadczenie. Tutaj bardzo pozytywnym czynnikiem okazała się możliwość słuchania artysty w pozycji horyzontalnej. Nie wyobrażam sobie odbioru podobnej muzyki musząc stać w zatłoczonym klubie. [fragment występu Rashada Beckera]

Zdzisław Piernik 3

Drugi dzień upłynął głównie pod znakiem instrumentów dętych, które pojawiły się w aż trzech z czterech części programu. Dzięki temu wieczór okazał się bardziej atrakcyjny z per formatywnego punktu widzenia. Pierwszeństwo przypadło w udziale rodowitemu torunianinowi Zdzisławowi Piernikowi, mistrzowi tuby solowej. Kto nigdy nie widział występu Piernika na żywo, ten nie będzie w stanie wyobrazić sobie jaki potencjał tkwi w tubie – instrumencie, który we właściwych rękach staje się narzędziem totalnym. Artysta wyposażony był w dwie tuby i szereg rekwizytów pozwalających na ich preparacje i rozszerzanie możliwości brzmienia. Czasami ciężko było rozróżnić czy muzyka wydobywała się z instrumentu, ponieważ muzyk wykorzystywał podkłady i sample, na które złożyły się w większości – zdaje się – dźwięki uprzednio nagranej tuby. Niekiedy instrument przetwarzany był także w czasie rzeczywistym. Z mojej perspektywy występ Zdzisława Piernika należał do najjaśniejszych punktów festiwalu. Artysta jest żywą legendą polskiej awangardy i muzyki improwizowanej. Koncert miał wyjątkową siłę rażenia, a spektrum prezentowanych brzmień wydawało się nieograniczone. Akustyka sali okazała się dla artysty dodatkowym sprzymierzeńcem, skutecznie podkreśliła barwę instrumentu i pozwoliła na ekspozycję nawet najdrobniejszych dźwiękowych niuansów. Piernik podzielił występ na kilka części, po każdej z nich wstawał, kłaniał się (wraz z tubą) i dziękował za oklaski. Choć artysta w tym roku świętować będzie 73 urodziny, to na CoCArcie przedstawił muzykę pełną mocy, werwy, młodzieńczego nieokrzesania i odwagi. Znakomity koncert, który słusznie doczekał się największego aplauzu wśród zebranej publiczności. [fragment występu Zdzisława Piernika]

Arszyn 1

Kolejnym punktem programu był występ Arszyna, czyli Krzysztofa Topolskiego, perkusisty i dźwiękowego eksperymentatora (najogólniej mówiąc). Artysta poprzedził wyjście na scenę krótkim wstępem, na który złożyła się relacja z wizyty w Istambule, gdzie muzyk dotarł do historycznej kolebki talerza perkusyjnego. To właśnie talerze, jak się wkrótce okazało, stały się głównym narzędziem wypowiedzi Arszyna w CSW. Artysta początkowo skupił się na miarowym prezentowaniu brzmienia poszczególnych blaszanych krążków, których dźwięk rozchodził się po sali tworząc dość oniryczny, rytualny klimat. Narracja stopniowo zaczynała gęstnieć i zyskiwać na intensywności. Dużą cześć występu Arszyna przesiedziałem tuż obok sceny i właśnie obserwowanie poczynań artysty z tak bliska było chyba najlepszym rozwiązaniem. Działania Topolskiego przypominały eksperymenty w akustycznym laboratorium wykorzystujące element przypadku i poczynań intuicyjnych. Po mniej więcej połowie trwania występu Arszyn przestał jednostajnie uderzać w talerze, a skupił się na ich interakcji z mikrofonem, piłeczką pingpongową, spuszczał również powietrze z czerwonego balonika do nagłośnienia, co dawało dość interesujący efekt. Gdyby te elementy wypowiedzi zostały wplecione w pierwszą część występu, byłby on z pewnością bardziej koherentny, tak dramaturgia koncertu (a w zasadzie dźwiękowego performansu) straciła trochę swój impet. Końcowe eksperymenty na tle zapętlonego brzmienia talerza, miały już w sobie znamiona błądzenia, docierania do pomysłu, który gdzieś co prawda majaczył na horyzoncie, ale był niewystarczająco wyraźny i uchwytny. Z pewnością ograniczenie czasowe koncertu i lekkie zmiany w rozkładzie akcentów wzmogłyby jego siłę rażenia. Niemniej jednak nie nazwałbym występu nieudanym, był interesujący. Siłą rzeczy w eksperymenty wpisane jest pewne ryzyko. Artysta zdaje się zaakceptował ten fakt i poszedł na całość, dlatego brawa za odwagę. [fragment występu Arszyna]

Hadron + Jerzy Mazzoll

Planowo na występie Arszyna miał zakończyć się udział polskich artystów na festiwalu. Okazało się jednak, że kuratorzy przygotowali słuchaczom niespodziankę programową w postaci Jerzego Mazzolla, który dołączył do duetu Hadron na krótki, lecz mocny bis. Do pewnego stopnia występ klarnecisty uratował tę część programu i nie miałbym nic przeciwko jakby duet zagrał z Mazzollem cały koncert. Bez wątpienia wypowiedź Marino Pliakasa i Michaela Wertmüllera należała do najgłośniejszych na festiwalu, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Hadron zalał CSW gęstą lawą basowo-perkusyjno-komputerową, o znacznie bardziej metalowym niż improwizowanym zabarwieniu. Wedle zapowiedzi kuratorów był to także jedyny występ prezentujący wcześniej przygotowaną kompozycję. Rzeczywiście Pliakas miał przed sobą partyturę, a Wertmüller co chwila zerkał na ekran laptopa. Przez pierwsze minuty słuchałem występu z przyjemnością, duet zaproponował muzykę skrajnie inną od dotychczas na festiwalu obecnej, jednak po pewnym czasie muzyka Hadronu zaczynała nużyć swą powtarzalnością i brakiem niuansów. W zasadzie miałem wrażenie, że panowie cały czas grają to samo. Koncert jednak skutecznie spełnił „funkcję wybudzającą” po wyciszonym, eterycznym występie Arszyna. Udział Mazzolla wprowadził muzykę duetu na inne tory, dużo mniej ekstrawertyczne, a bardziej wyczulone na wzajemne interakcje instrumentów, choć w dalszym ciągu była to muzyka zdecydowanie ciężka. Sam klarnecista na przestrzeni dwóch krótkich improwizacji zaprezentował szeroki arsenał swoich możliwości – od niskiego, drone’owego grania opartego na circular breathing, przez meandryczne melodie o odrobinę ludowym zabarwieniu, po ekspresyjne przedęcia i zabawę sonorystyką instrumentu. Hadron w roli sekcji wypadł o niebo lepiej niż jako samodzielny byt artystyczny. Zatem zdecydowanie pozytywne zwieńczenie umiarkowanie ciekawego występu. [fragment występu Hadron + Jerzy Mazzoll]

Franz Fautzinger 1

Dostojne, ostatnie miejsce w line-upie otrzymał austriacki trębacz Franz Hautzinger, który pojawił się na scenie uzbrojony jedynie w instrument i mikrofon. Hautzinger znany jest z nieortodoksyjnego podejścia do dętego, blaszanego urządzenia jakim jest trąbka. Można było to usłyszeć od pierwszej chwili – charakterystycznych typowych dla instrumentu fraz było jak na lekarstwo. Artysta zaoferował publiczności znacznie więcej – można powiedzieć, że cały makrokosmos nieoczywistych brzmień jakie trąbka skrywa. Gra Hautzingera polegała na sonorystycznej, wręcz noise’owej zabawie możliwościami instrumentu, z których budował narrację bardzo wyważoną, nieprzegadaną i zaskakującą. Artysta świetnie wykorzystał akustykę CSW kontrastując brzmienie trąbki unplugged z potężnym, niepokojącym dźwiękiem jaki wydawała w interakcji z mikrofonem. Hautzinger wykazał się ponadto umiejętnością gry ciszą i pauzą, które przemycał do muzycznej opowieści, nadając im rolę integralnych elementów budujących dramaturgię. Podobna strategia artystyczna w pełnej krasie jest w stanie wybrzmieć właśnie w sytuacji koncertowej, kiedy rzeczy zdumiewające, z pogranicza improwizatorskiego szamanizmu, dzieją się bezpośrednio na naszych oczach. Hautzinger zagrał fenomenalnie, oryginalnie, a zarazem bardzo spójnie. Nie mam żadnego problemu z nazwaniem go mistrzem trąbki. Podobnie nowatorskie podejście do tego instrumentu widziałem dotychczas tylko na solowym występie Petera Evansa, a był to jeden z najlepszych koncertów jakie widziałem w zeszłym roku. Duże brawa. Jedynym drobnym mankamentem było rezonowanie werbla pozostawionej na scenie perkusji Hadronu, który przy niskich dźwiękach Hautzingera dawał efekt uderzania w blachę falistą, co niekiedy było ciekawe, ale na dłuższą metę trochę irytowało. Nie zmienia to jednak mojej całościowej bardzo wysokiej oceny występu Austriaka. [fragment koncertu Hautzingera]

Franz Hautzinger 4

 I tak oto siódmy CoCArt dobiegł końca. Tę siódemkę należy odczytywać symbolicznie. Dla mnie dwa dni w CSW były bezapelacyjnie czasem szczęśliwym. Ciężko mi przypomnieć sobie muzyczny event, na którym w tak komfortowych warunkach mógłbym obcować z tak różnorodną twórczością tak wysokiej próby. Zatem trzy razy „tak”. Program festiwalu stanowił estetyczne wyzwanie dla percepcji odbiorcy, a „muzyka-sztuka” powinna być wyzwaniem. Bardzo się cieszę, że podniosłem rękawicę i wybrałem się do Torunia. Miasto słynie ostatnio z budowy jednej świątyni, warto podkreślić, że „świątynię dźwięku” ma już wybudowaną. Chociaż była to moja pierwsza wizyta na festiwalu, to jestem przekonany, że odwiedzę CoCArt ponownie, ponieważ wróciłem do Warszawy bogatszy o naprawdę wyjątkowe doświadczenia muzyczne.

więcej zdjęć

Krzysztof Wójcik (((ii)))

Innercity Ensemble (support: Piotr Bukowski, Stara Rzeka) w Hydrozagadce

Innercity

Odkąd usłyszałem po raz pierwszy Innercity Ensemble, a było to mniej więcej na wysokości płyty „Katahdin”, nie mogłem się doczekać momentu, kiedy zobaczę zespół na żywo. Kolektyw zrzeszający siedmiu muzyków, z trzech miast, zaangażowanych w szereg oddzielnych, równie frapujących projektów, można śmiało nazwać składem wyjątkowym w perspektywie polskiej sceny muzyki niezależnej. Tegoroczne, dwupłytowe wydawnictwo Ensemble’u podkręciło moją chęć koncertowego doświadczenia jeszcze bardziej. Jednym słowem jak tylko dowiedziałem się o występie zespołu w Hydrozagadce nie miałem żadnych wątpliwości i bez wahania zrezygnowałem z równoległych wydarzeń. O słuszności decyzji utwierdził mnie nie jeden, a trzy muzyczne argumenty, które kolejno pojawiały się na scenie praskiego klubu.

Piotr Bukowski

Wieczór zaczął się od miłej niespodzianki, która na początku była wielką niewiadomą. Piotr Bukowski, znany ze składów Hokei i Xenony, został ogłoszony jako support niemal w ostatniej chwili. Ciężko było przewidzieć, co muzyk zaproponuje w programie solowym. Ostatecznie Bukowski zagrał set posiłkując się jedynie gitarą elektryczną, obficie uzbrojoną w efekty. Mocne, gitarowe uderzenie charakterystyczne dla Hokeia zostało rozbite na szereg mniejszych atomów, układających się w wypowiedź bogatszą, bazująca na brzmieniowych eksperymentach na jakie pozwala zelektryfikowane sześć strun. Set pozornie wyglądający na improwizatorski strumień świadomości porządkowała silna rytmiczna intuicja i dość czytelne, acz pomysłowe riffowe umocowanie (trochę w duchu Sonic Youth). Bukowski ciekawie niuansował swoją grę kreatywnie wykorzystując efekty, a przesterowane dźwięki spajał w różnorodną, ewoluującą strukturę. Chociaż momenty głośne sąsiadowały z wyciszeniami, to całość podszyta była nieuchwytnym, kompulsywnym nerwem, gnaniem do przodu. Ta nieustanna, podskórna intensywność skutecznie przykuwała uwagę, zachęcała do śledzenia kolejnych minut występu. Artysta mógł co prawda zakończyć set kilka minut wcześniej po charakterystycznym przesileniu, przeciągając grę nieco rozmył siłę ostatecznego efektu, jednak z drugiej strony nagłe zawieszenie, którym koncert się zakończył, dobrze wpisało się w otwartą formułę muzyki.

Stara Rzeka

Ciekawym zabiegiem okazało się zestawienie Bukowskiego ze Starą Rzeką Kuby Ziołka. Panowie współpracujący ze sobą chociażby we wspomnianym Hokeiu, pokazali jak bardzo suwerenna jest ich solowa twórczość. Tak jak set Bukowskiego był pełen rytmicznego napięcia i erupcji energii, tak Stara Rzeka płynęła bardziej psychodelicznym korytem. Zdaje się, że był to trzeci występ Ziołka pod tym szyldem jaki widziałem i z całą pewnością okazał się najbardziej satysfakcjonujący. Prawdopodobnie miały na to wpływ kiepskie okoliczności poprzednich kontaktów – OFF Festiwal, wczesne popołudnie i sauna na scenie eksperymentalnej; słaba akustyka występu plenerowego pod Pałacem Kultury z wizualizacjami Agnieszki Polskiej w ramach cyklu MSN „Co słychać”. Tym razem nagłośnienie stanęło na wysokości zadania, a mroczna przestrzeń Hydrozagadki idealnie wpasowała się w klimat Starej Rzeki. W odróżnieniu do poprzedniego setu, tym razem gitara stanowiła jedynie element układanki, do pewnego stopnia fundamentalny, jednak sam instrument najczęściej dążył do zagubienia własnych cech dystynktywnych. Trans i kosmiczne brzmienie całości przywoływało skojarzenia z niemiecką muzyką eksperymentalną lat 70. Elementami ciekawie przebijającymi się przez deliryczne, zawiesiste strumienie dźwięków, były wokal i fujarka, które odsyłały z kolei do kontekstu folkowego. Tylko w przypadku muzyki Ziołka można mówić bardziej o folku science fiction. Niekiedy brzmienie Starej Rzeki przypominało mi znakomity soundtrack do filmu „Blade Runner”, chociaż klimat muzyki dryfował bardziej w harmonijną przestrzeń psychodelicznego tripu, niż paranoi i opresji, unoszącej się nad ścieżką dźwiękową Vangelisa. Po występie Bukowskiego set Starej Rzeki można nazwać wręcz chill out’ującym – też miewał swoje przesilenia, jednak to budowanie klimatu było zdecydowanie najsilniejszą stroną wypowiedzi Ziołka.

Innercity Ensemble

Finał wieczoru, występ Innercity Ensemble do pewnego stopnia okazał się syntezą supportów: łączył energię wynikającą z rytmicznego zróżnicowania z hipnotycznym charakterem płynnie rozwijanych kompozycji. Dużo o muzyce kolektywu mówią już same liczby. W zespole aż cztery osoby (Radek Dziubek, Rafał Kołacki, Rafał Iwański, Tomek Popowski) odpowiedzialne są za generowanie faktury perkusyjnej. Kolejną, dwuosobową warstwą jest sekcja gitarowa, która narzuca na spektakularny rytmiczny kręgosłup, dźwięki abstrakcyjne i niestandardowe. Instrumenty Kuby Ziołka i Artura Maćkowiaka dalekie są od gry ortodoksyjnej, zdecydowanie skłaniając się ku sonicznym eksperymentom, nie popadając przy tym w przerost formy nad treścią. Trzecią, jednoosobową sekcją jest Wojciech Jachna, którego trąbka delikatnie unosi się nad pulsującą całością, bądź wprowadza charakterystyczne motywy melodyczne. Koncertowa żywiołowość muzyki Innercity Ensemble jest dojmująca i bardzo ciężko się jej oprzeć, ponieważ ma potężny, zniewalający groove. Niesamowite jest to, że kolektyw składający się z tak odrębnych, silnych osobowości artystycznych jest w stanie na jednej scenie działać w sposób demokratyczny, przynosząc muzykę spójną, a przy okazji niesłychanie otwartą. Co prawda słowo „ensemble” i obecność instrumentu dętego mogą konotować skojarzenia jazzowe, jednak brzmienie Innercity dalece wykracza poza tę estetykę, a właściwie jedynie się o nią ociera. Gęsta polirytmia ma charakter organiczny, plemienny, lecz potrafi również zmienić wektor na zdecydowanie bardziej współczesny, a w zestawieniu z gitarowymi kombinacjami, czy elektroniką – wręcz industrialny. Chociaż całość występu w Hydrozagadce sprawiała wrażenie bardzo spontanicznej, swobodnej improwizacji, to bez trudu można było odczytać szkielety kompozycyjne znane z tegorocznego wydawnictwa, od których septet łatwo i kreatywnie się odbijał. Jeśli miałbym wskazywać jakieś analogie do podobnych wykonawców, to na myśl przychodzi mi Chicago Odense Ensemble, jednak jest to skojarzenie dość luźne. Polski zespół mówi zdecydowanie swoim głosem, który z albumu na album staje się coraz bardziej charakterystyczny i wciągający. Występ łączył w sobie dzikość ekspresji i transową moc, którą potęgowało wprost zjawiskowe zgranie między artystami. Wyjątkowe doświadczenie muzyczne i po prostu znakomity koncert.

 

Krzysztof Wójcik