Czarna Muzyka w natarciu / Flying Lotus „You’re Dead!”

Dawno nie było tak dobrego czasu dla tzw. Czarnej Muzyki. Na przestrzeni ostatnich miesięcy ukazał się szereg albumów, które zatrzęsły światową krytyką muzyczną. Wszystkie zostały nagrane przez Czarnych Amerykanów, wszystkie mocno odwołują się do gatunków korzennych. „Zaczęło się” w październiku zeszłego roku, kiedy to Steven Elisson, znany powszechnie jako Flying Lotus, wypuścił w świat swój piąty album „You’re Dead!„, który bez dużej przesady można nazwać współczesnym, postmodernistycznym hołdem dla jazzowej tradycji. Lotus połączył ją z rapem, instrumentalnym hip hopem, soulem, psychodeliczną elektroniką, całym kalejdoskopem czarnych brzmień. Na dodatek producent upiął wydawnictwo na poły filozoficznym konceptem – „You’re Dead!” to osobiste rozważania zogniskowane wokół śmierci.

to-pimp-a-butterfly

W singlowym „Never Catch Me” swojego talentu użyczył Elissonowi bodaj najciekawszy obecnie młody amerykański raper Kendrick Lamar. 28 letni artysta to fenomen zarówno estetyczny, jak i popkulturowy, u którego jakość muzyki idzie w parze z inteligentnym, zaangażowanym i erudycyjnym przekazem (oraz fenomenalnym flow). Kilka miesięcy temu ukazał się trzeci oficjalny album Lamara „To Pimp a Butterfly„, który właściwie w momencie wydania okrzyknięty został arcydziełem hip hopu. Raper podobnie jak FlyLo sięga na krążku po klasyczne czarne brzmienia – jazz, soul, r’n’b, funk, blues i prezentuje je w formie spektakularnego, na wskroś współczesnego hiphopowego kolażu. Niewątpliwy sukces artystyczny pociągnął za sobą komercyjny triumf. Notabene na albumie w otwierającym utworze wspomaga Lamara pierwszy bohater tego tekstu – Flying Lotus, a w kilku innych znakomity basista i wokalista Thundercat. Dobrą, pogłębioną recenzję płyty na łamach Dwutygodnik.pl napisał Jan Błaszczak, ciekawie też odniósł się do tematu Bartek Chaciński, przy okazji oceniając krążek na 10/10 (klik). Z kolei redakcja Screenagers pokusiła się o rozebranie albumu na czynniki pierwsze (klik).

71PTPmnrguL._SL1398_

„To Pimp A Butterfly” jest dziełem zaangażowanym, poświęconym w dużej mierze problemom czarnej społeczności w Stanach Zjednoczonych, które w ostatnich miesiącach zostały mocno nagłośnione, trochę na przekór sławnemu hymnowi Gila Scott-Herona „The Revolution Will Not Be Televised”. W napiętej atmosferze, której katalizatorem były wydarzenia z Ferguson, czarni muzycy zaczęli zajmować stanowisko. Pod sam koniec 2014 roku nagle, bez większych zapowiedzi ukazuje się album „Black MessiahD’Angelo, czyli „boga współczesnego soulu”, namaszczonego już przy okazji pierwszych wydawnictw na następce Marvina Gaye’a. Wydanie krążka zostało przyspieszone o kilka tygodni właśnie ze względu na gorącą sytuację wokół amerykańskiej black community. Płyta okazała się powrotem triumfalnym. Ciekawie o albumie i społeczno-politycznym kontekście pisze na Dwutygodnik.pl Jakub Wencel (klik).

Kamasi-Washington-The-Epic-560x560

Z kolei na płaszczyźnie czarnej muzyki jazzowej w ostatnich miesiącach wyrasta nowa wielka gwiazda – Kamasi Washington, muzyk skądinąd związany z wytwórnią Brainfeeder Flying Lotusa. Jak to zwykle bywa w przypadku nagłych eksplozji popularności, trzeba na sprawę patrzeć z dużym przymrużeniem oka. Czas pokarze, czy saksofonista rzeczywiście jest artystą wielkiego formatu czy jedynie sezonową sensacją. Póki co pewne jest, że potrafi nagrywać opasłe, patetyczne płyty, które są w stanie dotrzeć do krytyki często niekoniecznie na jazz zorientowanej i zasiać wśród niej ferment. Płyta „The Epic” to ponad trzy godziny muzyki rozpisanej na duży skład i silnie inspirowanej jazzem lat 60/70 (wnikliwą recenzję krążka napisał na łamach Screenagers.pl Michał Pudło, a w bardziej entuzjastycznych tonach wypowiedział się o niej Bartek Chaciński). Warto dodać, że Washington pojawił się zarówno na „You’re Dead!” FlyLo, jak i na „To Pimp A Butterfly” Lamara jako muzyk sesyjny.

Rzut oka na powyższe zestawienie (i teksty, do których odsyłam) pozwala wysnuć teorię, że faktycznie „coś się dzieje”. Na nowo zaognione napięcie na linii biali-czarni w USA po raz kolejny (w perspektywie stosunkowo krótkich dziejów Stanów Zjednoczonych) owocuje muzyką, obok której ciężko przejść obojętnie.

Poniżej wklejam moją niepublikowaną recenzję ostatniej, zeszłorocznej płyty Flying Lotusa, którą napisałem dosłownie w dniu wydania albumu (co skutkuje wszystkimi plusami i minusami strategii pisania w porywie chwili). Niemniej słuchając „You’re Dead!” dzisiaj, moja opinia specjalnie nie uległa zmianie. Poza tym w kontekście zbliżających się koncertów artysty w Warszawie warto opróżnić szufladę.

——————————————————————————————————

Flying Lotus – „You’re Dead!”

Flying_Lotus_Youre_Dead

Od poprzedniego albumu kalifornijskiego producenta pt. „Until The Quiet Comes” minęły dwa lata i ten czas jest na „You’re Dead!” słyszalny od pierwszych dźwięków – Flying Lotus jest już w innym sonicznym uniwersum. Tegoroczne wydawnictwo przynosi muzykę mocno, choć nie sztywno, zakorzenioną w fusion przełomu lat 60 i 70. Można śmiało powiedzieć, że „You’re Dead!” jest najbardziej jazzowo brzmiącą płytą Flying Lotusa, jakkolwiek już wcześniejsze krążki zdradzały podobne fascynacje – przykładowo album „Cosmogramma” sam artysta postrzegał jako własną wersję jazzowej improwizacji. Podczas gdy wydawnictwo z 2010 roku było w tej inspiracji mniej oczywiste, „You’re Dead!” brzmi jak czytelny statement. W dalszym ciągu jest to jednak jazz w autorskiej, na wskroś oryginalnej wersji Flying Lotusa: otwarty na hip hopowy beat, rap, soulowe wokalizy, rozbujany funk, groove i całe mnóstwo innych wpływów.

Tegoroczna płyta broni się przede wszystkim jako wydawnictwo niezwykle koherentne. Krążek niepozbawiony jest kompozycji bardziej agresywnych (głównie ze względu na rap), jednak bez zbytniej przesady można określić go najbardziej subtelnym i marzycielskim w całej dyskografii Elissona. Muzykę na albumie spaja tematyczny wątek przewodni – „You’re Dead!” to próba zmierzenia się z zagadnieniami ostatecznymi, jest muzyczną wizją tego, co pośmiertne, mocno osadzoną w autobiograficznych doświadczeniach. Ambitny zamysł został zrealizowany przez Flying Lotusa z ogromnym wyczuciem i precyzją, dzięki której artysta wymyka się pretensjonalności grożącej tego typu projektom i z powodzeniem staje w szranki z klasykami metafizycznego, kosmicznego jazzu, takimi jak Alice Coltrane, czy Sun Ra. Podobnie jak wcześniejsze płyty Amerykanina „You’re Dead!” utkane zostało z kilkunastu producenckich miniatur, w których diabeł tkwi w szczegółach, w głębi brzmienia, dużej wrażliwości na melodię, rytmicznej wyobraźni i intuicji w dobieraniu współpracowników. Album jawi się jako jedna, złożona i różnorodna kompozycja o płynnej narracji i linearnie rozwijanej dramaturgii. Muzyka Flying Lotusa w dalszym ciągu ma w sobie niesłychany ilustracyjny potencjał, który poprzez bardzo organiczne brzmienie jest na „You’re Dead!” przyswajalny w większym stopniu niż na wcześniejszych albumach. Głębia i bogactwo dźwięku żywych instrumentów świetnie sprawdza się w połączeniu z energetycznym rapem, onirycznym damskim śpiewem (końcówka „Turtles” brzmi niczym ukłon w stronę kołysanki Komedy z Dziecka Rosemary), czy paranoicznym wokalem Thundercata, lub samego Elissona, ukrywającego się pod alter ego Captain Murphy. Gościnny udział gwiazd takich jak Herbie Hancock, Kendrick Lamar, czy Snoop Dogg nie przytłacza wydawnictwa – każdy z artystów wpisany został w konsekwentnie rozwijającą się strukturę albumu i nie wybija się ponad wysoki poziom całości.

Ciężko powiedzieć jak „You’re Dead!” zniesie próbę czasu, jednak z dzisiejszej perspektywy mam wrażenie, że jest to po prostu najlepsza muzyka, jaką Steven Elisson mógł się podzielić ze słuchaczami w 2014 roku. Estetyka Flying Lotusa bardzo ciekawie wyewoluowała z psychodelicznego, eksperymentalnego hip hopu w coś, co można nazwać elektronicznym jazzem, muzyką wielobarwną, nieustannie podważającą sztywność gatunkowych granic. Na „You’re Dead!” Elisson brzmi lekko, swobodnie i pewnie, jakby znalazł wreszcie swój własny, autonomiczny język, którym z powodzeniem opowiada historię o dotychczas największym ciężarze gatunkowym jeśli chodzi o tematykę. Pasjonująca płyta spowita zarówno klasyczną, jak i skrajnie futurystyczną aurą.

Krzysztof Wójcik (((ii)))