TRANS/WIZJE 6: bonusy wizualne

Ostatnio miałem okazję recenzować drugi dzień tegorocznego festiwalu TRANS/WIZJE dla PopUpMusic.pl. Zagrali kolejno: Księżyc, Kapital, Rashad Becker, Oren Ambarchi, Phurpa.

TUTAJ możecie sobie przeczytać tekst, a poniżej dorzucam większą porcję zdjęć i wideo-niespodziankę, krótki fragment występu zespołu Phurpa. Rosjanie posługują się pradawną, tantryczną techniką wokalną, robiącą na żywo niesamowite wrażenie.

Enjoy!

 

Krzysztof Wójcik (((ii)))

Kwintet: RED Trio, Gerard Lebik i Piotr Damasiewicz w CSW Zamek Ujazdowski

redtrio+1

Uwertura

RED Trio to światowa czołówka jeśli chodzi o tzw. working bandy. Portugalski skład obok nowoczesnego, demokratycznego podejścia do grania free, słynie również z tego, że świetnie wchodzi w reakcję z innym muzycznymi podmiotami. Dotychczas byli to chociażby tak charakterystyczni artyści jak John Butcher czy Nate Wooley. Tym razem lizbońskie trio połączyło siły ze znakomitymi przedstawicielami wrocławskiego impro – Piotrem Damasiewiczem i Gerardem Lebikiem. Tak zmontowany kwintet właśnie wydał winyl (i niestety tylko winyl) „Mineral” w Bocian Records, a występ w CSW stanowił część trasy promującej LP.

Ostatnio miałem przyjemność recenzować album, na którym to właśnie polscy muzycy inkorporowali do składu perkusistę RED Trio, Gabriela Ferrandiniego. Mam tutaj na myśli projekt veNN circles (znów Bocian). Płyta prezentowała zestaw szalenie intrygujących dźwięków o nieidiomatycznej proweniencji. Improwizacja prowadziła muzyków w rejony futurystyczne, w czym duża zasługa Lebika, który na rzecz veNN circles odwiesił saksofon na ścianę i skupił się na generowaniu bardzo wyważonych noise’ów. W Laboratorium CSW rozszerzone portugalsko-polskie combo zagrało koncert w 100% akustyczny i z całą pewnością był to najbardziej ognisty, a zarazem nieoczywisty free jazz, jaki miałem okazję słuchać w ostatnich miesiącach.

 

Rozwinięcie

Ciężko mi postrzegać ten skład jako „trio +”, ponieważ to właśnie momenty kolektywnej gry, muzycznego zazębiania się „reprezentacji narodowych” były najbardziej spektakularne i stąd też tytuł niniejszego tekstu. Miałem wrażenie, że słucham składu w pełni demokratycznego i zgranego, bez podziału na gości i zespół. Można powiedzieć, że publiczność zetknęła się z klasycznym jazzowym kwintetem (trąbka, saksofon, fortepian, kontrabas i perkusja) jednak to właśnie podejście odbiegające od konwencji zaważyło na mojej wysokiej ocenie przedsięwzięcia.

20150307_202314

Koncert miał przyjemnie oldschoolową strukturę z podziałem na partie solowe dęciaków, podczas których drugi muzyk odchodził poza scenę przejść się, napić wody, popatrzeć z dystansu na grę kolegów by dołączyć w najbardziej adekwatnym momencie. Co prawda zdarzały się chwile, kiedy RED Trio samodzielnie gospodarowało muzyczną czasoprzestrzenią, ale to właśnie interakcje z saksofonem i trąbką uważam za najjaśniejsze punkty programu, o których śmiało można mówić w kategoriach synergii. Być może stało się tak dlatego, że Lebik z Damasiewiczem nie wychylali się nadto na pierwszy plan i nie epatowali solówkową woltyżerką. Dobrze było to słychać w partiach Lebika, które imponowały natężeniem i intensywnością, a przy tym nie brzmiały jakby saksofonista dążył do zagrania jak największej liczby dźwięków na sekundę. Często były to frazy bardziej jednostajne, w których moim zdaniem objawił się elektroniczny background i wrażliwość na drobne niuanse i modulacje brzmienia. Damasiewicz natomiast interesująco eksplorował rytmiczne możliwości trąbki. Szczególnie ciekawe frazy tworzył wykorzystując tłumik oraz eksperymentując z różnymi rodzajami zadęcia. Jednocześnie w jego grze słychać było duży zmysł melodyczny kryjący się pod bardziej sonorystycznymi partiami. Sama współpraca na linii trąbka-saksofon przebiegała naturalnie, wręcz organicznie, jednak nie ma się czemu dziwić – panowie grają od lat w całym szeregu projektów, a obecnie stanowią jeden z bardziej interesujących improwizatorskich tandemów wykorzystujących akurat te instrumenty. Wzajemną chemię Damasiewicza i Lebika było już dobrze słychać na materiale „Mnemotaksja”, jednak koncert w CSW pokazał jak mocno od czasu nagrania tamtej płyty (2008 rok) rozwinęło się podejście artystów do języka improwizacji.

Damasiewicz_Lebik2

RED Trio było dla polskich muzyków potężnym silnikiem, mechanizmem działającym tak dobrze jako jeden organizm, że trudno mi rozpatrywać grę poszczególnych członków. Chociaż gra całego kwintetu porażała intensywnością i energią, to paradoksalnie chyba największe wrażenie zrobiły na mnie momenty „napiętych wyciszeń”, z których artyści powoli tworzyli wielowątkowe, zaskakujące mikro i makro struktury. Wówczas też można było zaobserwować jak wiele w tej muzyce intelektualnej precyzji, wyważonego i odważnego operowania formą free. Jakkolwiek absurdalnie nie brzmiałaby zbitka „forma free”. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że podobny koncert mogli zagrać tylko muzycy najwyższej klasy, samoświadomi własnych artystycznych możliwości, a także plusów wynikających z trzymania ich na wodzy. Występ domknął jeden bis, któremu początkowo byłem nieprzychylny, ponieważ przy okazji podobnych doświadczeń muzycznych wolę uczucie niedosytu, jednak zespołowi nieźle udało się wkomponować dogrywkę w całość narracji. I w sumie nawet klaskałem dla tego bisu, przyznam się bez bicia.

redtrio+uklony

Epilog

Ilekroć zdarza mi się odwiedzić salę Laboratorium CSW boleję nad tym, że przestrzeń stosunkowo rzadko wykorzystywana jest na potrzeby koncertów. Znakomite warunki akustyczne w idealnym świecie choć raz w tygodniu powinny nasiąkać muzyką. Szczęśliwie w najbliższym czasie w Sali im. Wojciecha Krukowskiego zabrzmi jeszcze szereg interesujących projektów, a pierwsze z nich już w piątek i sobotę. Jeśli utrzymując wysoką artystyczną jakość wydarzeń, CSW zwiększyłoby częstotliwość ich prezentowania, to z całą pewnością Laboratorium stałoby się jednym z najważniejszych adresów na muzycznej mapie Warszawy. Póki co jest raczej „rzadko, ale mocno”, a w związku z tym również nobilitująco. I być może taka strategia też ma swój sens, a ten epilog jest tylko „niepotrzebnym klaskaniem na bis” po świetnym występie.

Krzysztof Wójcik (((ii)))

więcej zdjęć

2 dzień festiwalu Ad Libitum: Pole + Carlos Zingaro // Trio Aurora

20141022_003946

Dziewiąta już edycja festiwalu muzyki improwizowanej Ad Libitum została zogniskowana wokół twórczości hiszpańskiego pianisty Agustíego Fernándeza oraz portugalskiego skrzypka Carlosa Zingaro. Tak jak poprzednia odsłona imprezy skupiona była na przedstawicielach (a w zasadzie weteranach) brytyjskiej sceny improwizowanej XX wieku, tym razem nastąpiło wyraźne odchylenie geograficzne w stronę półwyspu iberyjskiego. Zmiana symptomatyczna, wszak obecnie właśnie na dalekim zachodzie Europy muzyka improwizowana przeżywa swój rozkwit. Oprócz zagranicznych headlinerów festiwal podobnie jak to miało miejsce w latach ubiegłych, prezentuje wybór interesujących przedstawicieli sceny krajowej. Tak też było w sobotni wieczór w Laboratorium CSW.

20141018_203058

Zespół Pole to moim zdaniem jeden z najciekawszych nowych, polskich składów improwizowanych. Debiutancki album „Radom” wydany w tym roku w Kilogram Records narobił sporo szumu w środowisku krytyki. I chociaż jest to płyta bardzo dobra, ze świetnie poprowadzoną, zwięzłą dramaturgią (czego wyraz już dawałem tutaj), to trio Górczyński/Młynarski/Zabrodzki postrzegam przede wszystkim jako zwierzę sceniczne. Pomysły zarysowane na „Radomiu” dopiero w sytuacji koncertowej zyskują optymalne skanalizowanie, charakteryzujące się wzajemnym katalizowaniem ekspresji jednostek (wow!). Podobnie rzecz się miała na Ad Libitum. Spośród trzech koncertów Pola, na których byłem, właściwie zawsze (w pełnym, bądź częściowym wymiarze) towarzyszył zespołowi dodatkowy muzyk. Ten otwarty na współpracę modus operandi sprawia, że za każdym razem muzyka tria nabiera nieco innego wyrazu. Do kooperacji z Carlosem Zingaro, czyli z „ikoną muzyki improwizowanej”, Pole podeszło bez większych kompleksów, co zaowocowało muzyką mocną i bezkompromisową. Portugalski muzyk sprawiał wrażenie jakby chciał grać bardziej „drugie skrzypce”, uciekał od nadawania tonu całości, w związku z czym publiczność miała do czynienia raczej z zespołem Pole i Carlosem Zingaro, niż kurtuazyjnie zapowiadanym skrzypkiem jako liderem.

20141018_202732

Mimo usilnych prób nie udało mi się dotrzeć na rozpoczęcie koncertu, a dziesięciominutowy poślizg zapewnił mi od razu wejście w oko cyklonu – kwartet właśnie był na etapie budowania ściany dźwięku. I chyba lepszej inauguracji wieczoru, po dość męczącym dniu, nie mogłem sobie wymarzyć. Trio wraz z Zingaro wręcz kipiało zawiesistą energią budowaną pomiędzy charakterystycznym brzmieniem sekcji a skrzypcami i klarnetem. W dalszym ciągu esencją brzmienia Pola są przede wszystkim nieortodoksyjna perkusja i bas, które w zestawieniu z intensywnymi popisami Michała Górczyńskiego na poły freejazzowymi, na poły zakorzenionymi w folkowej melodyce, tworzą mieszankę zarazem hipnotyczną i porywającą. Kompozycje znane z „Radomia” zostały zmieszane z dalece swobodniejszymi sekwencjami muzycznymi, opartymi na improwizacji, które jednak nie drżały w posadach dzięki bardzo czujnej grze Jana Emila Młynarskiego i podążającej za nim reszcie muzyków. Perkusista nie dopuszcza do swojego rytmicznego języka przegadania, chociaż jego gra podczas wieczoru w CSW była być może najbardziej abstrakcyjna spośród występów, które dotychczas widziałem. Z kolei rolę stylisty brzmienia pełni w Polu Piotr Zabrodzki, który tym razem posiłkował się jedynie gitarą basową i efektami, rezygnując z gry na gitarze elektrycznej jak to miało miejsce na pierwszym koncercie tria jaki widziałem w Powiększeniu tego roku (tu relacja). Swoją drogą ciekawie było zobaczyć ten skład w Laboratorium przy pełnej sali po kilku miesiącach od wspomnianego występu, na którym pojawiło się raptem kilkanaście osób. Zingaro niekiedy umiejętnie wzmacniał siłę rażenia Pola, jednak odniosłem wrażenie jakby brakowało mu pomysłu jak wpasować się w muzykę tria, która według mnie doskonale obroniłaby się bez udziału skrzypka. Niemniej jednak prawdopodobnie właśnie ten – w zamierzeniu warsztatowy –  udział zagranicznej gwiazdy ukonstytuował miejsce w line-upie dla warszawskiego składu. Jak na ironię to właśnie młodzi muzycy zaprezentowali się podczas koncertu od dużo ciekawszej strony niż portugalski improwizator. Udany, solidny występ, chociaż szkoda, że między artystami nie zaiskrzyło w większym stopniu. Ciekawe i odważne posunięcie kuratorskie nie przełożyło się ostatecznie na wydobycie z muzyki Pola więcej niż oferuje ona samodzielnie. A oferuje wiele.

20141018_213209

Trio Aurora w składzie Agustí Fernández, Barry Guy i Ramón López wkroczyło na scenę jako niekwestionowana gwiazda wieczoru, o ile nie headliner całej tegorocznej edycji festiwalu. Zespół grający ze sobą od ponad dekady, mogący pochwalić się serią uznanych wydawnictw, wreszcie skład złożony ze znakomitych, doświadczonych instrumentalistów wystąpił w roli festiwalowego pewniaka. Podejrzewam, że każdy, kto ma choćby elementarne rozeznanie we współczesnej muzyce improwizowanej na brzmienie nazwisk Guy, Fernandez, López reaguje kupnem biletu.Występ tria pod względem dobrze rozumianej przewidywalności był w pewnym sensie odpowiednikiem zeszłorocznego koncertu drugiego dnia Ad Libitum, kiedy na scenie pojawił się Evan Parker, Paul Lytton i Barry Guy.

20141018_214159

Trio Aurora swoją muzyką ilustruje jedno z głównych programowych założeń Ad Libitum – prezentuje ścisły związek pomiędzy kompozycją, a improwizacją, która jako taka jest de facto „pisaniem” muzyki w czasie rzeczywistym. Otwierająca występ rozwlekła, nieco marzycielska solówka Fernandeza była zaledwie ciszą przed burzą, która następowała w momentach interakcji na zasadzie wręcz kompulsywnych spięć i przesileń między muzykami. Obserwowanie swobodnej wirtuozerii Barry’ego Guy’a, który pomimo lat gra wciąż z młodzieńczą werwą i entuzjazmem było – już kolejny rok z rzędu – doświadczeniem wyjątkowym. Fernandez mistrzowsko balansował pomiędzy klasycznym brzmieniem instrumentu a eksperymentalną grą na strunach otwartego fortepianu. Płynność z jaką trio lawirowało pomiędzy charakterystycznymi tematami, a erupcjami kontrolowanej pasji była niesłychanie imponująca. To był jazz w jakości HD – dopracowany, samoświadomy, jednocześnie uporządkowany i nieokiełznany, pełen wyobraźni. Na scenie działo się dokładnie to, czego zaznajomieni z muzyką tria mogli się spodziewać i własnie brak tej odrobiny formalnej nieprzewidywalności poczytywałbym jako minimalny mankament tego znakomitego występu. Mam świadomość, że to trochę dzielenie włosa na czworo, ale jednak. Być może gościnny udział jakiegoś polskiego artysty wprowadziłby stymulujący dla zespołu pierwiastek chaosu, a widowni pozwoliłby na usłyszenie konfiguracji niepowtarzalnej. Tak czy inaczej Trio Aurora zagrało pięknie.

Ad Libitum to jedyny w Warszawie festiwal muzyki improwizowanej, czy jazzowej (nie bójmy się tego słowa używać w prawdziwie adekwatnym, współczesnym kontekście), który może się pochwalić konsekwentną myślą programową, nieopierającą się jedynie na sprowadzaniu zagranicznych gwiazd, czy schlebianiu gustom publiczności. Impreza oprócz naświetlenia wybranej części świata współczesnej improwizacji, pozwala również na osmozę polskiego środowiska artystycznego z przedstawicielami sceny zagranicznej, co niekiedy skutkuje interesującym, kulturotwórczym rozwojem wypadków ( jak w tym roku Ad Libitum Ensemble). I choć prawdopodobnie czynniki finansowe przyczyniły się do ograniczenia programu laboratoryjnego z trzech do dwóch koncertów dziennie, to moim zdaniem podobna redukcja wpłynęła korzystnie na finalny odbiór prezentowanej muzyki. Bardzo żałuję, że był to jedyny dzień festiwalu, na który udało mi się dotrzeć. Wieczór okazał się na tyle dobry, że skutecznie zaostrzył apetyt na przyszłoroczną, jubileuszową edycję imprezy, która mam nadzieję będzie kontynuowała dotychczasową konsekwencję programową, nie ucieknie od ciekawych kuratorskich zestawień artystycznych, a wręcz pogłębi eksperymentalną formułę imprezy. Scena improwizowana w Polsce jest na tyle różnorodna i oryginalna, że po prostu potrzebuje takich festiwali jak Ad Libitum.

 

Tekst i zdjęcia: Krzysztof Wójcik

Thurston Moore, Adam Gołębiewski, Robert Piotrowicz w CSW

 

IMG_1162

Gdyby podobny koncert miał miejsce w moim mieście dziesięć lat temu, to prawdopodobnie ustawiłbym się w komitecie powitalnym na lotnisku Okęcie, zaproponowałbym, że poniosę gitarę, zaprosiłbym na tradycyjny polski obiad, który sam bym uprzednio przygotował… W roku 2014 po prostu kupiłem bilet i zasiadłem w drugim rzędzie tuż przed nowojorskim mistrzem. Thurston Moore na niemal klubowym koncercie, w duecie z polskim perkusistą – brzmi nieprawdopodobnie, a jednak miało miejsce. Duże brawa za organizację należą się ekipie Powiększenia, które dobitnie udowodniło, że zamknięcie lokalu przy Chmielnej nie podcięło im skrzydeł.

Ciężko mi nie podchodzić emocjonalnie do takich występów. Thurston Moore należy do grona muzyków, których uznaję za ideologicznych ojców mojego gustu muzycznego. Człowiek, który sprawił, że już nigdy nie spojrzałem na gitarę w ten sam sposób. Artysta, poruszający się z wciąż młodzieńczą gracją po terenach awangardowych, improwizowanych i eksperymentalnych, a zarazem znakomity songwriter, autor fenomenalnych kompozycji, które odcisnęły wyraźne piętno na muzyce alternatywnej ostatnich trzech dekad. Kameralny koncert takiej postaci jak Moore w Warszawie, to naprawdę sytuacja ze wszech miar wyjątkowa.
Od 2011 roku, kiedy na fanów Sonic Youth jak grom z jasnego nieba spadła wiadomość o rozstaniu gitarzysty z Kim Gordon, aktywność artystyczna „pierwszej pary” muzyki alternatywnej bynajmniej nie osłabła. Wręcz przeciwnie – w przypadku Moore’a można mówić o drugiej młodości. Muzyk angażuje się w bardzo dużą ilość projektów o sporej różnorodności stylistycznej, a wysoki poziom artystyczny, który nieustannie utrzymuje, nie pozwala na snucie hipotez o kryzysie wieku średniego. Gitarzysta po prostu robi swoje, a co z perspektywy koncertu w CSW najważniejsze – gra jakby cofnął się w czasie do lat spędzonych w zespole Glenna Branki, czy początków SY. Nie ukrywam – bardzo się cieszę, że występ gitarzysty przybrał właśnie taką bezkompromisową, eksperymentalną formę, że nie było żadnych „klasyków”, czy mizdrzenia się do publiczności. Respekt.

CAM00491
Konfiguracja personalna, w jakiej Moore został osadzony nie zdziwi z pewnością osób, które miały możliwość zobaczenia artystów w Poznaniu podczas festiwalu Transatlantyk, gdzie towarzyszyła im również Yoko Ono. Koncert w Laboratorium CSW był moim pierwszym spotkaniem z Adamem Gołębiewskim na żywo i muszę przyznać, że muzyk zrobił na mnie spore, choć mieszane wrażenie. Sonorystyczne możliwości jakie tworzą perkusyjne blachy i bębny często są przez muzyków niedoceniane. Czasami też bywają doceniane nazbyt. W momentach, kiedy perkusista starał się wybrzmiewać bardziej lirycznie uzyskiwał ciekawe rezultaty, jednak zwykle wymiar czysto fizycznego napierdalania w membrany czym popadnie ucinał te perspektywy. Gołębiewski sprawiał wrażenie osoby szalenie naładowanej energią (prawdopodobnie również presją dzielenia sceny z Moore’m), wydawać by się mogło, że na swoim zestawie skrzesa ogień tylko po to, żeby zaraz później ugasić go własnym potem. Trochę przypominało to pizzę, na której mamy zbyt wiele składników żeby połapać się w ostatecznym smaku, ale możemy się nią najeść (lub przejeść). Z pewnością zabrakło w grze perkusisty niuansowania, lub po prostu luzu, swobody, którymi jego partner emanował. Trochę niewykorzystana szansa biorąc pod uwagę pomysłowość Moore’a.

Gitarzysta miał pod ręką stały arsenał zabawek do preparowania gitary – pałeczkę perkusyjną, śrubokręt, kryształ górski, nawet iPhone’a… Można powiedzieć, że wszystko czego mogliśmy się po nim spodziewać, ale nie zamierzam kręcić nosem. Moore płynnie poruszał się pomiędzy subtelnymi dźwiękami, rozmaitymi modulacjami gitary, a nieposkromioną furią przesterów, sprzężeń, riffów ginących pod intensywnością elektrycznego brzmienia. Pokazał, że jest muzykiem doskonale znającym swój instrument, że potrafi z niego wydobyć dokładnie to, na co ma w danej chwili ma ochotę. Zawsze lubiłem taką grę i owszem, znając muzykę nowojorczyka, właśnie tego mogłem się spodziewać. Thurston Moore wyszedł naprzeciw moim oczekiwaniom, ponieważ nie wyobrażałem sobie po tym koncercie odkrycia Ameryki. Trochę żal, że występ nie okazał się większą niespodzianką, być może gdyby Moore został zestawiony z jakimś innym, bardziej skłonnym do dialogu muzykiem, to wtedy rezultat byłby bardziej zaskakujący? Niemniej sam występ nowojorczyka był dla mnie zdecydowanie satysfakcjonującym doświadczeniem. Mam nadzieję, że ostatnimi czasy rozimprowizowany Thurston będzie odwiedzał Warszawę częściej w podobnym, niezobowiązującym charakterze.

CAM00492
Przyznam się szczerze, że w poniedziałek nie przyszedłem do Laboratorium dla koncertu Roberta Piotrowicza. Muzyk o wyglądzie jamajskiego elfa zaserwował set, w którym nie było specjalnie miejsca na zaskoczenie. Przyznaję, że zajęcie przeze mnie miejsca w bezpośrednim sąsiedztwie głośników było wyborem niemal masochistycznym. Z muzyką, jaką prezentuje Piotrowicz mam mały problem. Wydaje mi się doskonale czytelna, przewidywalna i choć rozumiem i słyszę jej wewnętrzne, aż nazbyt subtelne niuansowanie, to nie wywołuje ona we mnie specjalnej reakcji emocjonalnej. Może być za to pożywką dla wyobraźni: po zamknięciu oczu widziałem kosmicznego hrabiego Draculę, grającego na futurystycznych organach nokturn ku pamięci materii znikającej w czarnych dziurach. Tak czy inaczej dwa koncerty Piotrowicza w odstępie kilku tygodni upewniły mnie, że wystarczy mi tej muzyki na najbliższe kilka miesięcy. Być może to jest właśnie jej realna siła, poza ogłuszającą mocą dźwięku? Z chęcią zobaczyłbym Piotrowicza w wersji unplugged.

Krzysztof Wójcik

PS: Zapraszam do przeczytania mojej recenzji zeszłorocznej płyty Thurstona Moore’a i Johna Zorna.

Przestój…

Z punktu widzenia Instytutu w najbliższym czasie najbardziej atrakcyjnym wydarzeniem koncertowym w Warszawie – które zbliża się już wielkimi krokami – będzie koncert wybitnego nowojorskiego muzyka o inicjałach TM, który zagra w duecie w warszawskim CSW. Lekką posuchę tłumaczą oczywistości: zamknięcie Powiększenia (miejmy nadzieję jak najkrótsze!), dwutygodniowy, zasłużony urlop koncertowy w Pardon To Tu.

Tymczasem interesująco przedstawia się koncert Warszawskiej Orkiestry Rozrywkowej, która 17 maja zmierzy się w Cafe Kulturalnej z artystą, którego dzieło w znakomitej części jest w stanie równać się ze skalą samego Pałacu Kultury – Frankiem Zappą. Noc ta – szczęśliwie, bądź nie – zbiega się z Nocą Muzeów. Bez wątpienia udanie się w takich okolicznościach na koncert jest lepszym pomysłem niż muzeum, najprostszy ze znanych mi powodów – koncert jest raz.

Oprócz tego warto zajrzeć do Eufemii na jeden z Impro Mitingów, które odbędą się jeszcze w pierwszej połowie maja.

W najbliższym okresie Instytut może wykazywać nieco mniejszą aktywność merytoryczną, z przyczyn wyżej wymienionych, a także niezależnych. Niemniej – w ramach być może powtórki z rozrywki – polecam zapoznać się z recenzjami, które opublikowałem w ostatnim numerze PopUpMusic:

Alchimia – „Lucile”

Chicago Underground Duo – „Locus”

Dawn of Midi – „Dysnomia”

Digital Primitives – „Lipsmuch/Soul serchin'”

Golden Retriever – „Seer”

Jeremiah Cymerman – „Pale Horse”

Jozef van Wissem & Sqürl – „Only Lovers Left Alive”

Poemss – „Poemss”

Postmarks – „National Parks”

Ter – „Fingerprints”

Thee Silver Mt. Zion Memorial Orchestra – „Fuck Off Get Free We Pour Light On Everything”

Krzysztof Wójcik