Tak, będzie o duetach.
Pierwszy wieczór po chorobie upłynął mi pod znakiem koncertu Polpo Motel w Klubie Komediowym. Do centrum mam kawałek, ale jestem użytkownikiem podziemnej kolejki pt. metro warszawskie, więc nie narzekam. Zwykle słucham w metrze muzyki, niekoniecznie dlatego, że ubóstwiam noisy backround (chociaż czasem), raczej lubię się odciąć. Zresztą gdzie recenzent ma słuchać muzyki jak nie w warkoczącym wagonie na audiofilskich słuchawkach w cenie dużej pizzy? Robi się wtedy takie tło „Trans-Warsaw Express”, ewentualnie permanentne intro „Station to Station”. Z założenia nie słucham w drodze muzyki na którą jadę, bo nie lubię męczyć materiału. Puszczam więc płytę „Beyond and Between” Daniela Higgsa. Higgs wpisuje się w moją definicję dobrego wokalisty, który po pierwsze musi być wyrazisty, po drugie musi mieć świadomość brzmienia własnego głosu. Surowe banjo i obłąkańcze, szamańskie zawodzenie podziałało jak lekarstwo dousznie zaaplikowane. Od tygodnia nie czułem się lepiej.
Mam szczęście do duetów w Klubie Komediowym. Przed świętami widziałem tam naprawdę świetny koncert Nagrobków, który ostatecznie w 100% przekonał mnie do propozycji artystycznej Adama Witkowskiego i Macieja Salamona (między innymi dzięki temu „Stan Prac” wylądował na mojej końcoworocznej liście). Niby Komediowy jest przestrzenią koncertowo niełatwą, ale posiada specyfikę, z którą można zagrać w sposób przekonywujący, a wady (jak ograniczające widoczność filary, ogólna wagoniastość) przekuć w atuty. Panuje klimat – a to już wiele. A Polpo Motel, jako skład o dużym performatywnym potencjale, podkreślił ów klimat w sposób znakomity.
Duet Olgi Mysłowskiej i Daniela Pigońskiego z końcem roku 2015 wydał swoją drugą płytę „Cadavre Exquis„, po 7 latach od debiutu (czyli można nawet powiedzieć, że mamy tu „comeback”). Traf chciał, że zapoznałem się z materiałem dopiero w styczniu i przez to nie załapał się do podsumowania zeszłorocznego.. Cóż, obiecałem, że nie będę listy nadpisywał, w związku z tym niezcholewię gęby, choć przesłanki muzyczne w tym wypadku bardzo mnie kuszą by zerwać z niezłomnością. „Cadavre Exquis” ma w sobie cechy, które pozwalają przed szeroko przez zespół pojmowaną etykietką „electro pop” dopisać słówko „art”. Album został sklecony z numerów obdarzonych wewnętrznym, kreatywnym rozedrganiem. Kolejne utwory posiadają pierwiastek ekscentrycznego magnetyzmu, zaskakująco ewoluują, mylą tropy. Tutaj tytuł albumu jest bardzo wymowny – „Cadavre Exquis”, czyli „wykwintny trup”, to gra wymyślona w latach 20 przez surrealistów, polegająca na grupowym, wspólnym tworzeniu, przy czym każdy z uczestników nie wie, co dokładnie zrobił poprzednik. To podejście często słychać na płycie, duet wspiął się na wysokie szczeble inteligentnego popowego songwritingu. Brzmienie Polpo Motel jest mechaniczne, składa się z wielu warstw i drobiazgów, które finalnie, wraz z absolutnie zjawiskowym głosem Olgi Mysłowskiej, tworzą mieszankę jedyną w swoim rodzaju. Posłuchajcie tej płyty na słuchawkach (stream). Niekoniecznie w metrze, lepiej w spokoju.
Koncert w Klubie Komediowym miał charakter dosyć kameralny, luźny, niemniej kolejne utwory hipnotyzowały, pozwalały odpłynąć na skrzydłach rozciągniętych, syntezatorowych pasaży, utonąć w mocnym, władczym wokalu. Występ zaczął się dwiema zupełnie nowymi, wyjątkowo onirycznymi kompozycjami, które jak dla mnie ustawiły cały koncert. Trafnie zauważył Piotr Lewandowski (klik), Polpo Motel wykreowali surrealny klimat bliski tajemniczej groteskowości serialu Twin Peaks. Trzy razy b.db.: bardzo dobry występ, bardzo dobra płyta, bardzo dobry zespół.
————————————————————————————————
W Pardon To Tu właściwie cały luty mija pod znakiem duetów. Drugi miesiąc roku, po dwie osoby na scenie – jest w tym jakaś logika. Po tłumnym koncercie Wacława Zimpla i Kuby Ziołka (nie sforsowałem kolejki) i podobno znakomitym występie Joe McPhee i Chrisa Corsano, przyszła kolej na dwóch gitarzystów Nelsa Cline’a i Juliana Lage.
Należę do osób, które uważają, że w składach jazzowych z jedną gitarą jest często o tę jedną gitarę za dużo. Generalnie nie przepadam za gitarą w jazzie, nie lubię gdy jest zbyt rozgadana, zbyt „perfekcyjna”. Znacznie bardziej cenię sobie gitarzystów niedoskonałych, grających raczej ekspresyjną plamą, a nie ściubiących efekciarsko-konwencjonalny pointylizm. Dlaczego w takim razie poszedłem na koncert dwóch gitarzystów? Hmm nie wiem, jakiś rodzaj muzycznego bdsm? W każdym razie nie żałuję.
Cline i Lage nie operowali tylko i wyłącznie idiomem jazzowym, odbijali się od niego – a im dalej, tym bardziej mi się podobało. Również ich dialog z rzadka opierał się na męczącym prześciganiu w technicznych popisach, panowie grali raczej komplementarnie, płynnie wymieniając się rolą „głosu numer 1”. Najciekawszy był dla mnie rytm i wynikające z niego nagłe zachwiania narracji, kierowanie jej na inne tory. Właściwie, jak na gitarzystów jazzowych, muzycy grali dość powściągliwie, a im bardziej polegali na rozwijaniu prostych patentów, chowając wirtuozerię do kieszeni, tym lepiej mi się tego słuchało.
Przyjemny, trochę melancholijny koncert (pierwszy na trasie!) i ujmująca postawa muzyków. Chyba moim ulubionym momentem wieczoru był ten, gdy Lage z rozbrajającym uśmiechem powiedział, że na barze stoją płyty cd, które generalnie wolą od winyli, bo jest na nich więcej miejsca. Stwierdzenie iście rokendrolowe w czasach nośnikowego snobizmu. Być może prorocze? Ja tam czekam na renesans cd. Już niedługo…
PS: Panowie promowali wspólną płytę (cd) pt. „Room” z 2014 roku.
——————————————————————————————-
Kolejne (już ostatnie) dwa duety – Arszyn/Duda i Paper Cuts – wystąpiły wspólnie, na jednej scenie w Eufemii. Piątym ogniwem składu był Olgierd Dokalski i to on zaburzył równanie z tytułu tego tekstu. Koncert odbył się w ramach cyklu Impro Miting (klik), czyli coczwartkowego spotkania różnych muzyków, oddających się improwizacji w teorii stylistycznie niezdefiniowanej, niezdeterminowanej. Muzyka kreatywna i niespodziankowa. Była to już 18 edycja Impro Mitingu w nowej, odświeżonej odsłonie. Pełnoletność. Frekwencja dopisała wyjątkowo, co w przypadku niewielkiej, przedzielonej filarem sceny Eufemii, jest dla słuchacza zawsze słodko-gorzkim doświadczeniem. 5-osobowy skład to takie optimum/maksimum jak na tę przestrzeń.
„W sytuacjach takiego koncertu zawsze wychodzi się jak z jakiejś czarnej dziury” – tak powiedział mi jeden z muzyków tuż po występie. Tak jak Dokalski z członkami Paper Cuts grali już razem, chociażby w WIO, to Arszyn/Duda stanowili obce, nieznane ogniwo, które jednak szybko weszło w reakcję. Z całą pewnością odbiór tego koncertu byłby inny, gdyby publiczność nie stawiła się tak tłumnie, przez co często cichsze partie były zagłuszane. Niemniej sinusoidalny charakter występu – od wyciszenia, do wyładowań ekspresji – jak na pierwsze wspólne granie był jak najbardziej interesujący.
Dwa zestawy perkusyjne (Kurek, Topolski), między nimi dęciaki (Duda, Dokalski), a w centrum stolik z elektroniczną aparaturą (Kacperczyk) – tak wyglądała scena i arsenał, jakim muzycy dysponowali. Najbardziej wszędobylski okazał się rytm, a w zasadzie polirytmie, lub nazwijmy to poli-noise’y akustyczne. Tomasz Duda zagrał cały koncert na saksofonie sopranowym (podobno najtrudniejszym z saksofonów). Tworzył na nim zapętlające się ciągi dźwięków, skupione, transowe, sonorystyczne o lekkim etno zabarwieniu. Z kolei Dokalski grał bardziej punktowo, melodycznie, z dużą uwagą kontrolował natężenie brzmienia. Pamiętam jak w wywiadzie, przed dwoma laty (klik) Olgierd zdradził mi, że niegdyś fascynował go saksofon sopranowy – i to było słychać w dialogach, które budował z Dudą. [Ciekawe jak będzie na solowej płycie pt. „Mirza Tarak”, która już nadchodzi]. Zabrakło mi trochę większego udziału elektroniki Łukasza Kacperczyka. Skupił się raczej na cieniowaniu tła, które przez gwar często gdzieś ulatywało. Szkoda, że muzyk nie ingerował mocniej w narrację całości, bo potrafi to robić ze znakomitymi efektami (przykładem choćby tak duży format jak WIO). Ale podobno to dopiero początek współpracy, więc może następnym razem.
Słuchając kwintetu w bardziej dzikich, rytmiczno-dętych przesileniach przyszło mi na myśl Art Ensemble of Chicago. Co prawda na chwilkę, ale przyszło, a to chyba dobry znak (taki eksperymentalny omen). Potencjał jest zdecydowanie. Intrygujące wyjście z czarnej dziury, oby nie jednorazowe.
Krzysztof Wójcik (((ii)))