Atleta brzmienia, wizjoner kompozycji – Colin Stetson w Pardon To Tu

20140722_210521

Ten koncert słusznie nagłaśniany był przez Pardon To Tu, jako jedno z najważniejszych muzycznych wydarzeń sezonu wakacyjnego. Choć po fantastycznych, koncepcyjnie przemyślanych albumach Colina Stetsona (nagrywanych na setkę, bez produkcyjnego majstrowania) można sie było spodziewać widowiska niezwykłego, to i tak występ Kanadyjczyka przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Obok Petera Evansa, koncert Stetsona był według mnie zdecydowanie najlepszym stricte solowym występem na pardonowej scenie w tym roku, a być może nawet nie tylko w tym.

Podstawowe pytanie, podszyte niedowiarstwem, z jakim przyszedłem na Stetsona, brzmiało: „ale jak on to w ogóle robi?!”. W jaki sposób jeden muzyk jest w stanie wykrzesać z instrumentu tak przebogatą paletę dźwięków, nie posiłkując się przy okazji jakąkolwiek asystą elektroniki, polegając tylko i wyłącznie na możliwościach własnego organizmu?

do tekstu

W oglądaniu Stetsona na scenie było wręcz coś surrealistycznego. Kanadyjczyka nazwać można śmiało kimś w rodzaju „one man band”. Saksofony wraz z umieszczonym na szyi laryngofonem pozwalały muzykowi na tworzenie niezwykle wielopłaszczyznowego brzmienia – Stetson koordynował jednocześnie trzy, czy cztery „ścieżki” dźwięków, rozwijając symultanicznie melodie, rytm, gardłowe ryki, sonorystyczne zabawy klapkami instrumentu. Przy tym wszystkim ani na moment nie wytracał spójności i dokładności przekazu. Atletyczna budowa ciała w przypadku Stetsona jest zdecydowanie wprost  proporcjonalna do skali jego technicznej wirtuozerii. Kreowanie muzyki o tak dużej intensywności i mocy przez blisko półtorej godziny w dużej mierze na gigantycznym saksofonie basowym, w rozgrzanym klubie można wręcz zaliczyć do sportów wyczynowych. Perfekcja fizycznych możliwości byłaby jednak niczym, gdyby nie stała za nią klarowna, oryginalna wizja estetyczna i właśnie w niej upatrywałbym prawdziwy fenomen tego artysty. Stetson gra muzykę trudną do skategoryzowania, stanowiąca konglomerat wielu czynników, które finalnie uzupełniają się w sposób zjawiskowy. Charakterystyczna, pulsująca rytmika tworzy niemal elektroniczny background, linearnie, powoli pączkujące kompozycje przypominają z kolei minimalistyczne dzieła-mantry Steve’a Reicha (gardłowe „wycie” laryngofonu nieodmiennie kojarzyło mi się ze znakomitym „Different Trains”). Z pewnością w utworach saksofonisty można też wyczuć pewną typową dla post-rocka epickość, wzniosłość. Z drugiej strony mamy brudne, surowe brzmienie dęciaka à la Mats Gustafsson…

Stetson nie nurkuje w żadną z tych (i wielu innych) inspiracji na sto procent, swobodnie i pewnie kroczy drogą środka, kierując się wolnością artystyczną. Kanadyjczyk jest szczególnym przypadkiem, w którym duża oryginalność przekazu przekłada się na bardzo uniwersalny „zasięg” muzyki. W rezultacie Pardon odwiedzili we wtorek słuchacze o prawdopodobnie bardzo rozstrzelonych gustach, które – paradoksalnie – znalazły scalenie w chropowatych, nieoczywistych dźwiękach saksofonu basowego.

20140722_210527

Stetsona nazwałbym przede wszystkim kompozytorem, ponieważ w jego precyzyjnie utkanych utworach przestrzeń improwizacyjna ogranicza się zwykle do modulacji barwy instrumentu, co samo w sobie daje muzykowi (o takich umiejętnościach) gigantyczne możliwości kreowania nastroju. Narracyjny charakter transowych kompozycji bardzo dobrze korespondował z bezpretensjonalną, anegdotyczną konferansjerką, którą cechował – moim zdaniem jedynie pozorny – „wstręt do puenty”. Puentą była muzyka szalenie wciągająca, piękna, choć pełna wewnętrznego nerwu i rozedrgania, w pewnym sensie dramatyczna. Program, składający się z utworów z ostatnich dwóch albumów, pokazał bardzo dużą koherencję tego materiału. Znakomite, surowe i pulsujące „Judges”, czy pozbawione wokalu Laurie Anderson „A Dream of Water” świetnie współgrały z zeszłorocznymi kompozycjami, na czele z opasłym, ciekawie ewoluującym, meandrycznym „To See More Light”.

Co tu dużo mówić – to był po prostu kapitalny koncert! Podobnego hucznego aplauzu w Pardon To Tu nie słyszałem bardzo dawno, a w głośności braw i pohukiwań naprawdę ciężko doszukiwać się przesady. Colin Stetson z gracją znokautował podobnych mi, drobnych niedowiarków, nawracając ich na wyznawców, a fanów/fanki utwierdził jedynie w uwielbieniu. Na dodatkową pochwałę zasługuje również znakomite nagłośnienie, które pozwalało w pełni wsiąknąć w drobiazgowe muzyczne uniwersum saksofonisty. Poza gratulacjami dla ekipy Pardon To Tu nie mam już nic więcej do powiedzenia – po takich występach słowa w zasadzie nawet nie są potrzebne. Kto był ten wie, o czym mówię. Magiczne półtorej godziny.

 

Tekst i zdjęcia: Krzysztof Wójcik

Dodaj komentarz