Tegoroczne Lado w Mieście, to w 90% prezentacja zespołów/artystów niezwiązanych bezpośrednio z warszawskim labelem. Znalazło się jednak miejsce dla kilku wyjątków i jednym z nich jest właśnie kwartet Zebry a Mit, pod wodzą trębacza Kamila Szuszkiewicza. Muzyka wydana na minidiscu, to trzecia premiera tego lata w Lado ABC (po „Beethovenie” Marcina Maseckiego i „Heroizmie Woli” Lomi Lomi), która doskonale wpisuje się w profil estetyczny warszawskiej oficyny.
Koncert na Placu Zabaw był bodaj pierwszym występem Zebry a Mit pod tą zagadkową nazwą. Nazwiska muzyków zaangażowanych w kwartet mocno podkręciły oczekiwania. Szczególne nadzieje rozbudził udział Huberta Zemlera, z którego pomocą Szuszkiewicz wydał w maju tego roku znakomitą, zwięzłą, liryczno-eksperymentalną kasetę „Istina” (bandcamp). Miałem po cichu nadzieję, że Zebry okażą się koncertową inkarnacją materiału z „Istiny”. Tak się nie stało, ale można powiedzieć, że kwartet do pewnego stopnia stanowi rozwinięcie pomysłów subtelnie sygnalizowanych na kasecie – mam tu na myśli zwłaszcza relację akustycznego instrumentarium i elektronicznej modulacji brzmienia.
Główną wartością dodaną jest odrobinę post punkowy, kwadratowy groove na linii bas-perkusja. Zemler i Traczyk grają przeważnie twardo, prymitywistycznie, co nadaje muzyce przyjemnej, brudnej motoryki. Taki szkielet bardzo dobrze dopełniają kreatywne perkusjonalia Dąbrowskiego (blachy, piły, gongi, miski etc.), tworzące tło pełne sonorystycznych efektów specjalnych, atrakcyjne w sposób audio-wizualny. Nad całością unosi się trąbka Szuszkiewicza – oszczędna, głównie skupiona na kreśleniu wyrazistych melodii wchodzących w dialog z elektronicznymi pętlami (co przypomina trochę strategię Roba Mazurka w Chicago Underground). Ten dualizm, współistnienie żywego i przetworzonego syntetycznie brzmienia jest znacznie bardziej wyrazisty i czytelny na płycie, w formie koncertowej wymaga jeszcze dopracowania, chociaż jak na pierwszy występ i tak wyszedł muzykom całkiem nieźle. Zebry a Mit eksperymentują w sposób logiczny, wyważony i nieprzypadkowy. Jestem ciekaw rozwinięcia tej metody, bo ewidentnie ma potencjał – szczególnie w swoich bardziej dynamicznych, intensywnych, rytmicznych przejawach. Koncert (podobnie jak płytkę) zwieńczył „zmultiplikowany chór anielski”, muzycy puścili podkład i bez słowa zeszli ze sceny. Intrygująca coda, intrygujący występ.
————————————————————————————–
Nie bardzo byłem w stanie skupić się na Bye Bye Butterfly. Właściwie ciężko mi powiedzieć z czego to wynikało. Ola Bilińska, Daniel Pigoński i (gościnnie) Maciej Cieślak zagrali na dobrą sprawę przyzwoity, przyjemny koncert, ale jakoś nie potrafiłem go słuchać inaczej niż w charakterze tła. Dziwna sytuacja, bo teoretycznie pojawienie się na scenie lidera Ścianki powinno zadziałać jak bonus + 100 do charyzmy. Chociaż ostatnie przedsięwzięcia wydawnicze Bilińskiej (płyta z kołysankami w jidysz „Berjozkele”) i Pigońskiego (drapieżny album Der Father) uważam za rzeczy bardzo udane i oryginalne, to w Bye Bye Butterfly jakoś nie potrafię dostrzec synergii, zespół brzmi aż nadto jednorodnie. Odrobinę większą różnorodność i niuanse w prowadzeniu narracji można usłyszeć na świeżo wydanym albumie formacji (bandcamp), jednak elementy wyraziste toną w rozwodnionej, pościelowej psychodelii. Po zapoznaniu się z całością ciężko rozróżnić poszczególne numery. Niemniej materiału słucha się przyjemnie, jest dobrze zrealizowany, ale nie zostaje w głowie na dłużej niż czas trwania płyty. Szkoda, bo osobom zamieszanym w „Do Come By” ciężko imputować deficyty talentów… Jeżeli przez takie realizacje Maciej Cieślak nie ma czasu na pracę nad nowym albumem Ścianki (solowym lub jakimkolwiek własnym), to ja tu widzę spore nieporozumienie.
Krzysztof Wójcik (((ii)))