Pierwszy jesienny występ i pierwszy jesienny post Instytutu.
Areną czwartkowego koncertu Ksawerego Wójcińskiego była żoliborska kawiarnia Fawory, miejsce chciałoby się rzec marginalne jeśli chodzi o koncertowe życie Warszawy. Nie jest to do końca prawda. W Faworach nie dzieje się może muzycznie „aż tyle”, co w innych klubach stolicy, jednakże jest to punkt koncertowo przechrzczony już nie raz – Fawory swego czasu otwarte były chociażby na Impro Mitingi. Również na niniejszych łamach kawiarnia doczekała się tekstu przed paroma miesiącami.
Żoliborski lokal dysponuje dosyć niewielką przestrzenią (nie mówiąc o „scenie”), która wprost idealnie nadaje się na koncerty małego formatu. Solowy występ Wójcińskiego przyciągnął stosunkowo liczne audytorium. Ciężko się temu dziwić. Kontrabasista w ostatnich latach swoimi wydawnictwami i ogólnie pojętą muzyczną aktywnością ciężko zapracował na mocną pozycję na scenie improwizowanej. Hera to przykład oczywisty, ale warto wspomnieć chociażby o niedawnej współpracy Wójcińskiego z legendą nowojorskiej sceny free – Charlesem Gaylem. O mini-koncercie, który polski muzyk zagrał w kwietniu tego roku w Powiększeniu słyszałem same superlatywy, dlatego tym chętniej wybrałem się na Żoliborz…
Kontrabas to instrument niezwykły, dysponujący szalenie szerokim spektrum brzmień i odcieni. Najłatwiej się o tym przekonać właśnie w sytuacjach, kiedy ma on do zagospodarowania pełnię przestrzeni akustycznej – w małych, kameralnych składach lub właśnie solo. Wójciński ma do kontrabasu podejście charakterystyczne, pozwalające na snucie interesujących, samodzielnych muzycznych opowieści. W wywiadzie jaki w ostatnim czasie muzyk udzielił dla magazynu JazzPress, podkreślał on rolę ciszy jako fundamentu dla dźwięku i muzyki jako takiej. Ten – jak udowodnił chociażby Cage – nieistniejący, mityczny wymiar braku jakichkolwiek zjawisk akustycznych, potraktowałbym jako punkt wyjścia do opisania czwartkowego wieczoru. Wójciński zaczął od dłuższej chwili milczenia, i w tak przygotowanej audiosferze zaczął pierwszą z dwóch improwizowanych partii koncertu. Horyzontalnym, trochę drone’owym pociągnięciom smyczka towarzyszyły miarowe akcenty pojedynczych strun, które wybrzmiewały na tle rozwijającej się głębokiej harmonii. Z czasem te minimalistyczne wariacje zaczynały gęstnieć, przybierać formę bardziej złożoną o odrobinę folkowej, transowej melodyce. W drugiej części występu Wójciński odrzucił smyczek, początkowo na rzecz szklanki, którą wykorzystał jako slide. Gra przybrała formę nieco bardziej eksperymentalną, lecz uporządkowaną, nie była błądzeniem po omacku. W muzyce pojawił się puls, powtarzalne struktury riffowe, o hipnotycznym, nieco orientalnym charakterze. Wójciński zaczął grać bardziej fizycznie, a ekspresja znajdowała dobre ujście chociażby w mocnym slappingu, który nadał muzyce przyjemny, nienachalny groove. Każdorazowo improwizacje utrzymywały dobrą dramaturgię, a kontrast między dwiema częściami występu pozwolił na zachowanie dobrego balansu całości. Wójciński nadawał zakończeniom pomysłowe formy – raz był to pingpongowo odbijający się od strun smyczek, raz odgłos odłączanego wzmacniacza.
Lubię tego rodzaju występy – niewielkie, trochę partyzanckie, kiedy obcowanie z muzyką ma charakter intymny i bezpośredni, a na widowni nie ma osób przypadkowych (choć z takimi czasem bywa ciekawiej). Podobny koncert – pod względem kameralnego wymiaru – zagrał na początku sierpnia Jacek Mazurkiewicz w Eufemii. Ciężko mi dzisiaj, z perspektywy czasu porównywać te dwie efemeryczne wypowiedzi artystyczne na poziomie szczegółów, niemniej każda z nich była niezwykle intrygująca pod względem oryginalnego, nieidiomatycznego zastosowania kontrabasu. Ten często marginalizowany, czy drugoplanowy instrument dzięki umiejętnie prowadzonej narracji potrafi zyskać zupełnie nieoczekiwany wymiar. Na koniec szczypta dziennikarskiej pikanterii: w najbliższych miesiącach słuchacze będą mieli okazję zapoznać się z solowymi albumami wspomnianych improwizatorów, więc zalecam trzymanie ręki na pulsie. Szykuje się zatem mała kontrabasowa jesień (zima?), a sam koncert Wójcińskiego wpisał się doskonale w aurę dopiero co nastałej pory roku.
——————————————————————————————————–
„Niespodzianki”
A raczej powroty do przeszłości.
Z racji tego, że jest to pierwszy post po dość długiej przerwie – a zarazem ostatni przed kolejną długą przerwą – trzeba nadrobić zaległości. W trakcie minionych tygodni mimo recenzenckiego (i ogólnego) zapracowania udało mi się wpaść na 2 koncerty do Pardon To Tu. Występy co prawda spoilerowałem na fb, lecz nie skwitowałem ich post factum żadnym komentarzem, który wystosowuję teraz w sposób raczej skrótowy. „Łapię chwile ulotne jak ulotka…” i tak dalej.
Spill (Tony Buck & Magda Mayas)
Bardzo demokratyczny duet o niezwykle otwartym podejściu do improwizacji. Cieszy fakt kolejnego już w tym roku spotkania na scenie Tony’ego Bucka, perkusisty o przebogatym muzycznym języku i niesłychanej wyobraźni rytmicznej, która okazała się doskonale korespondować z bardzo kreatywną grą Magdy Mayas. Duet perkusja – klawinet to dosyć niestandardowa konfiguracja, jednak nie miałem podczas występu uczucia jakiegokolwiek braku – był to skład optymalny, a muzyka złożona, eksperymentalna, obdarzona nieco surrealistycznym klimatem. Raz spokojna i delikatna, innym razem brudna i intensywna na poziomie szczegółów. Występ miał charakter linearnego budowania płynnie ewoluującej improwizacji. Bardzo solidny, a pod względem brzmieniowym wręcz odświeżający koncert.
Marek Kądziela / Jacek Mazurkiewicz / Krzysztof Szmańda
Skład okazał się absolutnie nieprzewidywalny – w pełnym tego słowa znaczeniu. Tworzący trio artyści pochodzą z różnych muzycznych światów. Znalazło to odzwierciedlenie w muzyce, której eklektyzm był na granicy chaosu, a konferansjerka dryfowała za granice purnonsensu i absurdu. Koncert niekiedy niebezpiecznie ocierał się o jazzowy mainstream głównie za sprawą ekstrawertycznej gitary Kądzieli o swingujących tendencjach do solowej dominacji. Znacznie ciekawiej wypadały eksperymenty gitarzysty z efektami i elektroniką. Innym razem skład zapuszczał się w rejony wyciszone, bardziej sonorystyczne, skupione na eksplorowaniu brzmienia poszczególnych instrumentów. Czasami muzycy nurkowali w wartki nurt pulsującego groove’u o trochę afrykańskiej, transowej rytmice przybrudzonej kąśliwą gitarą.
Był to występ z dużą dozą luzu, spontaniczności, które nadały całości znamiona swobodnego jam session. Dla muzyków chyba najważniejsza tego wieczoru była wspólna zabawa na scenie, a niekoniecznie prezentacja jakiejś spójnej estetycznej wizji. Ostatecznie słuchało mi się Kądzieli, Mazurkiewicza i Szmańdy przyjemnie, jednak ciężko mi postrzegać ten skład jako zespół. Nie dosłyszałem w grze wspólnego mianownika, który z trzech indywidualności stworzyłby trzy części jednej całości. Chyba, że miała ona powstać na zasadach dysproporcji, chaosu i kontrastów – wtedy zgoda. Ciekawy występ, mimo wątpliwości poznawczych jakie zrodził, a może właśnie dzięki nim.
Tekst i materiały wizualne: Krzysztof Wójcik