Daktari, Pole, The Kurws, czyli trzy dobre koncerty w 2 różnych klubach

CAM00507[1]

To był pod względem koncertowym dość intensywny weekend. W drugiej połowie zeszłego tygodnia w Warszawie odbywał się festiwal Nowa Muzyka Żydowska, już piąta edycja. Impreza stanowi coś w rodzaju instytucjonalnego animatora sceny muzycznej, czerpiącej inspiracje z muzyki żydowskiej. Sceny, którą dziś już śmiało określa się mianem – nomen omen – nowej muzyki żydowskiej. Z tej perspektywy festiwal Mirona Zeiferta jawi się jako wydarzenie doskonale reagujące na zjawisko kulturowe, a z drugiej strony jest też katalizatorem powoływania nowych projektów, odnajdujących w tradycji żydowskiej inspirację. Jednym z owoców NMŻ okazał się zespół Daktari, który od czasu debiutu w trakcie 2 edycji festiwalu w 2011, zdążył już nagrać trzy płyty. Premiera koncertowa najnowszej, „Lost Tawns” odbyła się właśnie w sobotę i pod tym względem występ Daktari w Palladium był podwójnie symboliczny.

Palladium to miejsce specyficzne. Zapewne każdy, kto odwiedził ten klub choć raz, ten wie o czym mówię: stylistyka wnętrza jest niczym odpowiedź na pytanie: w jaki sposób lata 90. rozminęły się z estetyką pod względem aranżacji wnętrz? Swoją drogą ciekawe czy kiedykolwiek estetyczny postmodernizm tego okresu nabierze patyny i będzie postrzegany w kategoriach retro. Pewnie tak. W każdym razie Palladium jako skrzyżowanie szkolnej sali gimnastycznej, klubu nocnego i teatru z Las Vegas, klimatem nie do końca pasuje do kultury żydowskiej. Niemniej – jest to stały partner NMŻ i największa festiwalowa scena.

Przyznam, że przyszedłem na Złotą 9 głównie ze względu na Daktari – zespół Boom Pam był dla mnie anonimowy i miał pełnić charakter niespodzianki, która ostatecznie okazała się niespodzianką dość przeciętną, niezachęcającą do wytrwania na występie do końca. Niezmiernie przewidywalna, niezaskakująca muzyka, w której każdy następny utwór brzmiał jak kalka poprzedniego. Rodzime Alte Zachen wie jak udanie łączyć surf rock z melodyką żydowską, Boom Pam łączy siermiężnie, bez wyobraźni. Zupełnie inaczej rzecz się miała z zeszłorocznym występem Watcha Clan, które też po trochu proponowało tzw. muzykę world. Ogólnie rzecz biorąc ten nurt, który NMŻ stara się konsekwentnie aplikować, jest moim zdaniem najbardziej ryzykowny i trochę rozmywa estetyczny profil samego festiwalu (lub właśnie go cementuje, zależy od punktu widzenia). Pierwsza część wieczoru należała jednak do Daktari, które po fenomenalnej, niekończącej się konferansjerce Mirona Zeiferta, zagrało lekko ponad godzinny set, składający się z dość przekrojowego materiału. W porównaniu do mojego ostatniego koncertu Daktari z 2012 roku, zespół zaprezentował się z pewnością jako skład bardziej swobodnych instrumentalistów o lepszym scenicznym porozumieniu. Kompozycje, które w dalszym ciągu stanowią ramy dla muzycznej treści, zostały potraktowane jako formy nieco bardziej luźne. Duża w tym zasługa uzupełnienia instrumentarium o perkusyjny pad, który w połączeniu ze zdyscyplinowanym basem i abstrakcyjną gitarą Mirona Grzegorkiewicza nadawał muzyce kwintetu niekiedy elektroniczny, syntetyczny wymiar. Koncert w Palladium utwierdził mnie w przekonaniu, że Daktari najbardziej działa na mnie, kiedy zaczyna operować skrajnościami, kiedy noise’ową gitarę kiełzna prosty rytm, kiedy sonorystyczne eksperymenty deąciaków układają się nagle w melodię, bądź od niej się rodzą. Muzyka Daktari swoją charakterystyczną, filmową melodyką i zwykle umiarkowanym tempem unika radykalizmów, a szkoda, bo momenty, w których próbują się w nie zagłębiać wychodzą im bardzo udanie. Myślę, że ciekawą ewolucją byłoby gdyby w przyszłości kwintet poszedł w bardziej eksperymentalną stronę, właśnie dlatego, że ma dobre podstawy kompozycyjne. Nie mówię tu o zwykłe improwizacji rozciągłej w czasie, a bardziej o manipulacji brzmieniem – to jednak zespół pięciu utalentowanych instrumentalistów.

CAM00512[1]

Inną sprawą jest fakt, że w momencie, kiedy Daktari próbowali grać bardziej swobodnie, a zarazem cicho, abstrakcyjnie, to festiwalowa publiczność zagłuszała niuanse brzmienia. Pod tym względem zespół padł ofiarą ignorancji słuchacza przypadkowego, który potraktował wydarzenie jedynie jako okazję do „kulturalnego zabicia czasu”. Jest to niestety specyfika tego rodzaju imprez. Mimo wszystko Daktari zagrali dobry koncert, chociaż oczekiwania miałem większe biorąc pod uwagę poziom  „Lost Tawns”. Prawdopodobnie muzyka kwintetu sprawdziłaby się lepiej na występie w bardziej kameralnych okolicznościach. Właśnie w poszukiwaniu podobnych klimatów postanowiłem udać się w niedzielę do Eufemii na występy Pola i The Kurws.

10378159_785717024780339_6573962924595828357_n

Koncerty na zakończenie tras promujących płyty to specyficzne wydarzenia. Sytuacja może pójść w zasadzie w dwóch kierunkach: 1. Zmęczenie wpłynie na jakość występu, 2. Trasa i zgranie muzyków przyniesie zdumiewające rezultaty. Często podobne dwa czynniki występują wspólnie w różnych proporcjach. Międzynarodowa trasa The Kurws i Pola była zarazem promocją ich najnowszych płyt – Pole zadebiutowało w maju ciekawym, intensywnym i różnorodnym „Radomiem”, The Kurws również w tym miesiącu wydało brutalny, energetyczny drugi album o poetyckim tytule „Wszystko stałe rozpływa się w powietrzu”. Obie płyty pod względem artystycznym są dużym sukcesem i przynoszą wiele świeżego powietrza polskiej scenie niezależnej. Pole poruszając się w stylistyce improwizującego tria zaskakuje mocno synkretyczną muzyką, w równej mierze zakorzenioną w funku i afrobeatcie, co w ludowej melodyce, czy tzw. idiomie jazzowym. Młynarski, Górczyński, Zabrodzki zagrali dość zwięzły koncert, w którego części partnerował im na saksofonach Oskar Carls z Kurwsów. Poszerzenie składu wpłynęło stymulująco na i tak bardzo szerokie brzmienie Pola. Muzycy posługują się formułą improwizacji umiejętnie opierając ją na języku nie zawsze z muzyką improwizowaną kojarzonym, jednocześnie nie uciekają od groove’u i chwytliwej melodyki. Kompozycje z debiutu nagranego ponad półtora roku temu zabrzmiały bardziej swobodnie, chociaż kilka razy improwizacja ugrzęzła w ślepych uliczkach. Być może miał na to wpływ kontekst ostatniego koncertu trasy i zmęczenie materiału. W porównaniu do koncertu w Powiększeniu sprzed paru miesięcy występ w Eufemii oceniam nieco słabiej, choć w dalszym ciągu jest to poziom wysoki. Warto zauważyć, że na jednym i drugim koncercie muzycy zapraszali gościnnie drugiego saksofonistę. Być może byłaby to ciekawa tradycja biorąc pod uwagę otwarty format Pola.

Obok Oskara Carlsa drugim najbardziej zapracowanym muzykiem wieczoru był zdecydowanie Piotr Zabrodzki, który jako członek obu zespołów miał pełne ręce roboty. W Kurwsach obsługując korga Zabrodzki pełnił po części rolę reżysera brzmienia, które jest w zespole równie intensywne, co zniuansowane. W rezultacie w Eufemii The Kurws zabrzmieli jeszcze mocniej niż na tegorocznej płycie. Niewielka przestrzeń klubu nie stanowiła zbyt dużej przeszkody dla wyłapywania smaczków. Choć muzyka zespołu sprawia wrażenie niepohamowanej ekspresji, wulkanu energii, to warto podkreślić, że w kwestii kompozycyjnej jest to muzyka szalenie złożona. Powierzchownie najprościej odnieść ją do nowojorskiego no wave’u lat 80., formacji takich jak James Chance & The Contortions (oczywiście pomijając wokal Chance’a), niekiedy jak podkręcone pierwsze Lounge Lizards. Kurws nie proponuje jednak retromanii, tylko muzykę bogatą formalnie, wykorzystującą współczesne brzmienia, przewrotnie spajając wszystko formułą jazgotliwej garażowej ekspresji, podskórnie skomplikowanej aranżacyjnie, rytmicznie. Bardzo pomysłowy punk-jazz. Koncert podobnie jak w przypadku Pola nie był przesadnie rozwlekły, właściwie oba występy były krótkie i treściwe, niepozostawiające specjalnego przesytu bądź niedosytu. Przy okazji muzyka zespołów bardzo dobrze do siebie pasowała, pasowała też do miejsca, czyli katakumb pod ASP. Czerpała z wielu inspiracji, tworząc ciekawe, chuligańsko swobodne i bezpretensjonalne konstrukty najeżone pomysłami.

Tak też dobiegł końca intensywny koncertowy majowy weekend, podczas którego 3 młode zespoły potwierdziły w moich oczach swoje status quo, czyli „zdecydowanie warto obserwować”. Zarazem utwierdziłem się w przekonaniu, że są to składy mające w sobie jeszcze dużo potencjału, z którego mogą skrzesać jeszcze więcej. Więcej takich weekendów proszę.

 

Krzysztof Wójcik

T’ien Lai + Jachna/Buhl w Pardon To Tu

Innymi słowy bydgoska inwazja na czołowy warszawski klub.

CAM00497[1]

Zamknięcie majowego programu koncertowego w PTT niespodziewanie okazało się jednym z ciekawszych koncertów przy pl. Grzybowskim w skali roku 2014. Jednego wieczoru na tej samej scenie zostały zsyntezowane dwa pokolenia artystów reprezentujących niezależną muzykę z Bydgoszczy – miasta, które od początku lat 90. wraz z narodzinami yassu i klubu Mózg (sto lat!) jest jednym z prężniej działających centrów muzyki alternatywnej w Polsce. Bydgoszcz – mimo narzekań tamtejszych aktywistów na kiepskie warunki artystycznej infrastruktury – na przestrzeni ostatniego ćwierćwiecza jawi się jako prawdziwa wylęgarnia twórców poszukujących, eksperymentujących, nieskorych do kompromisów z mainstreamem. Przez ostatnie dwa lata osobą, na którą najbardziej spływa medialny splendor jest Kuba Ziołek, jednak obok niego jest cały szereg artystów, którzy w nie mniejszym stopniu decydujących o sile sceny bydgoskiej i trzeba im oddać honory. Nie trzeba daleko szukać, wystarczy chociażby spojrzeć na osoby stojące za projektem Innercity Ensamble. Nie zmienia to jednak faktu, że w ostatnim czasie na Ziołku ciąży klątwa króla Midasa i właściwie każda kolejna płyta, w której macza palce zbiera – zwykle zasłużenie – świetne recenzje. Koncert w PTT, to doskonały pretekst, żeby zwrócić uwagę na muzycznych reprezentantów Bydgoszczy.

T’ien Lai, zespół współtworzony z Łukaszem Jędrzejczakiem, poznałem najpóźniej spośród ostatnich projektów Ziołka. Trochę mnie to nawet dziwi, biorąc pod uwagę, że swego czasu twórczość Philipa K. Dicka była mi niezwykle bliska. Nazywanie zespołu marką papierosów z „Człowieka z Wysokiego Zamku” jest w moich oczach ryzykowne, jednak gdy tylko zapoznałem się z płytą „Da’at”, muzyka na niej zawarta wyzbyła mnie uprzedzeń – była godna nawiązań do mistrza psychodelicznego SF. Nie trzeba mnie było specjalnie namawiać do uczestnictwa we wtorkowym koncercie.

CAM00494[1]

Wnętrze Pardon To Tu przybrało tego wieczoru specyficzny układ – pośrodku klubu ustawione zostały rozmaite elektroniczne gadżety i oldschoolowe radioodbiorniki Jędrzejczaka i Ziołka, organizując tym samym dookoła przestrzeń dla widowni, natomiast sama scena z perkusją i dęciakami czekała spokojnie na Jacka Buhla i Wojciecha Jachnę. Rozpoczęło się dość nietypowo, choć symbolicznie – z radio Ziołka popłynęły dźwięki „Where is my mind?” Pixies. Muzyka T’ien Lai zaczęła stopniowo wypełniać klub futurystycznymi dźwiękami modulowanych fal, szumów, sprzężeń, elektronicznych efektów specjalnych o analogowym feelingu. Moje skojarzenia popłynęły w dość jednoznacznym kierunku: Niemcy Zachodnie przełom lat 60. i 70., jeden z najbardziej fascynujących okresów w historii XX-wiecznej muzyki europejskiej – narodziny krautrocka i kosmische musik, Tangerine Dream, pierwsze, jakże niedoceniane płyty Kraftwerk… Jędrzejczak wraz z Ziołkiem umiejętnie stworzyli przestrzeń dźwiękową, która nieubłaganie wprowadzała w stan przyjemnego transu. Było w tych dźwiękach więcej błądzenia, improwizacji niż konceptualnego zamysłu i być może dzięki temu w całość nie wkradła się nuda. Nieco industrialna psychodelia była przez muzyków zręcznie podkręcana różnego rodzaju elektronicznymi ingrediencjami, dochodząc w pewnym momencie do miarowego bitu, pobudzającego układ nerwowy większości słuchaczy, co skutkowało nieskoordynowanymi ruchami ciał.

CAM00500[1]

Słuchałem duetu z naprawdę dużą przyjemnością, która wkrótce splotła się z zaskoczeniem – na scenie pojawił się Jacek Buhl spontanicznie dołączając z perkusją do dźwiękowego uniwersum T’ien Lai. Po trwającej kilka minut wspólnej improwizacji, do której na koniec włączył się również Wojciech Jachna, Ziołek z Jędrzejczakiem ustąpili pola starszym kolegom. Duet Jachna-Buhl doskonale wpasował się w aurę, którą wykreowali T’ien Lai. Poukładana, szalenie barwna gra Buhla gorzko przypomniała mi o koncercie Thurstona Moore’a w CSW. Gdyby nowojorczyk został zestawiony z perkusistą o subtelności i wyczuciu Jacka Buhla, występ w Laboratorium mógłby okazać się znacznie ciekawszy… Po siatce rytmicznej stworzonej przez niegdysiejszego pioniera yassu z dużą gracją poruszał się Jachna. Jego improwizacje polegały na łączeniu dość minimalistycznych melodii z elektroniką, którą dodawał instrumentowi pogłos, bądź zapętlał wcześniej zagrane fragmenty. Czuć było między muzykami chemię, która przełożyła się na swobodę grania i mieszania pomysłów. Duety trąbka-perkusja wymagają od artystów sporej wyobraźni, ale potrafią zaowocować spektakularną muzyką – tak było dawniej (choćby Don Cherry i Ed Blackwell), tak jest i teraz (Chicago Underground Duo, Mikrokolektyw). Jachna i Buhl świetnie odnaleźli się w transie T’ien Lai dodając do niego odrobinę post-yassowej, nieortodoksyjnej perspektywy postrzegania jazzowego instrumentarium. Nagle powtórzył się wcześniejszy scenariusz – do muzyków dołączyli Ziołek z Jędrzejczakiem, spinając całość wieczoru przyjemnie eklektyczną klamrą, podczas której Jędrzejczak sięgnął nawet po okarynę. Występ zakończyła – nie mogło być inaczej – przypadkowa melodia złapana przez radio T’ien Lai.

Artystyczny, bydgoski mikroklimat trafił na podatny grunt i muzycy zostali nagrodzeni potężnymi jak na umiarkowaną frekwencję brawami. Bardzo satysfakcjonujący koncert, w dużej mierze poprzez swoją nietypową naprzemienną strukturę. Ktokolwiek był autorem tego pomysłu, to niniejszym gratuluję. Dzięki temu rozwiązaniu publiczność zaznała swego rodzaju nieprzerywanego rytuału, a niewielka, tym razem dość luźna przestrzeń warszawskiego klubu potęgowała kameralny, intymny charakter występu. Najważniejsza jednak była muzyka – bezpretensjonalna i swobodna, choć eksperymentalna. Niepróbująca udawać czegoś, czym nie jest. Po prostu bardzo dobry koncert.

Krzysztof Wójcik

Thurston Moore, Adam Gołębiewski, Robert Piotrowicz w CSW

 

IMG_1162

Gdyby podobny koncert miał miejsce w moim mieście dziesięć lat temu, to prawdopodobnie ustawiłbym się w komitecie powitalnym na lotnisku Okęcie, zaproponowałbym, że poniosę gitarę, zaprosiłbym na tradycyjny polski obiad, który sam bym uprzednio przygotował… W roku 2014 po prostu kupiłem bilet i zasiadłem w drugim rzędzie tuż przed nowojorskim mistrzem. Thurston Moore na niemal klubowym koncercie, w duecie z polskim perkusistą – brzmi nieprawdopodobnie, a jednak miało miejsce. Duże brawa za organizację należą się ekipie Powiększenia, które dobitnie udowodniło, że zamknięcie lokalu przy Chmielnej nie podcięło im skrzydeł.

Ciężko mi nie podchodzić emocjonalnie do takich występów. Thurston Moore należy do grona muzyków, których uznaję za ideologicznych ojców mojego gustu muzycznego. Człowiek, który sprawił, że już nigdy nie spojrzałem na gitarę w ten sam sposób. Artysta, poruszający się z wciąż młodzieńczą gracją po terenach awangardowych, improwizowanych i eksperymentalnych, a zarazem znakomity songwriter, autor fenomenalnych kompozycji, które odcisnęły wyraźne piętno na muzyce alternatywnej ostatnich trzech dekad. Kameralny koncert takiej postaci jak Moore w Warszawie, to naprawdę sytuacja ze wszech miar wyjątkowa.
Od 2011 roku, kiedy na fanów Sonic Youth jak grom z jasnego nieba spadła wiadomość o rozstaniu gitarzysty z Kim Gordon, aktywność artystyczna „pierwszej pary” muzyki alternatywnej bynajmniej nie osłabła. Wręcz przeciwnie – w przypadku Moore’a można mówić o drugiej młodości. Muzyk angażuje się w bardzo dużą ilość projektów o sporej różnorodności stylistycznej, a wysoki poziom artystyczny, który nieustannie utrzymuje, nie pozwala na snucie hipotez o kryzysie wieku średniego. Gitarzysta po prostu robi swoje, a co z perspektywy koncertu w CSW najważniejsze – gra jakby cofnął się w czasie do lat spędzonych w zespole Glenna Branki, czy początków SY. Nie ukrywam – bardzo się cieszę, że występ gitarzysty przybrał właśnie taką bezkompromisową, eksperymentalną formę, że nie było żadnych „klasyków”, czy mizdrzenia się do publiczności. Respekt.

CAM00491
Konfiguracja personalna, w jakiej Moore został osadzony nie zdziwi z pewnością osób, które miały możliwość zobaczenia artystów w Poznaniu podczas festiwalu Transatlantyk, gdzie towarzyszyła im również Yoko Ono. Koncert w Laboratorium CSW był moim pierwszym spotkaniem z Adamem Gołębiewskim na żywo i muszę przyznać, że muzyk zrobił na mnie spore, choć mieszane wrażenie. Sonorystyczne możliwości jakie tworzą perkusyjne blachy i bębny często są przez muzyków niedoceniane. Czasami też bywają doceniane nazbyt. W momentach, kiedy perkusista starał się wybrzmiewać bardziej lirycznie uzyskiwał ciekawe rezultaty, jednak zwykle wymiar czysto fizycznego napierdalania w membrany czym popadnie ucinał te perspektywy. Gołębiewski sprawiał wrażenie osoby szalenie naładowanej energią (prawdopodobnie również presją dzielenia sceny z Moore’m), wydawać by się mogło, że na swoim zestawie skrzesa ogień tylko po to, żeby zaraz później ugasić go własnym potem. Trochę przypominało to pizzę, na której mamy zbyt wiele składników żeby połapać się w ostatecznym smaku, ale możemy się nią najeść (lub przejeść). Z pewnością zabrakło w grze perkusisty niuansowania, lub po prostu luzu, swobody, którymi jego partner emanował. Trochę niewykorzystana szansa biorąc pod uwagę pomysłowość Moore’a.

Gitarzysta miał pod ręką stały arsenał zabawek do preparowania gitary – pałeczkę perkusyjną, śrubokręt, kryształ górski, nawet iPhone’a… Można powiedzieć, że wszystko czego mogliśmy się po nim spodziewać, ale nie zamierzam kręcić nosem. Moore płynnie poruszał się pomiędzy subtelnymi dźwiękami, rozmaitymi modulacjami gitary, a nieposkromioną furią przesterów, sprzężeń, riffów ginących pod intensywnością elektrycznego brzmienia. Pokazał, że jest muzykiem doskonale znającym swój instrument, że potrafi z niego wydobyć dokładnie to, na co ma w danej chwili ma ochotę. Zawsze lubiłem taką grę i owszem, znając muzykę nowojorczyka, właśnie tego mogłem się spodziewać. Thurston Moore wyszedł naprzeciw moim oczekiwaniom, ponieważ nie wyobrażałem sobie po tym koncercie odkrycia Ameryki. Trochę żal, że występ nie okazał się większą niespodzianką, być może gdyby Moore został zestawiony z jakimś innym, bardziej skłonnym do dialogu muzykiem, to wtedy rezultat byłby bardziej zaskakujący? Niemniej sam występ nowojorczyka był dla mnie zdecydowanie satysfakcjonującym doświadczeniem. Mam nadzieję, że ostatnimi czasy rozimprowizowany Thurston będzie odwiedzał Warszawę częściej w podobnym, niezobowiązującym charakterze.

CAM00492
Przyznam się szczerze, że w poniedziałek nie przyszedłem do Laboratorium dla koncertu Roberta Piotrowicza. Muzyk o wyglądzie jamajskiego elfa zaserwował set, w którym nie było specjalnie miejsca na zaskoczenie. Przyznaję, że zajęcie przeze mnie miejsca w bezpośrednim sąsiedztwie głośników było wyborem niemal masochistycznym. Z muzyką, jaką prezentuje Piotrowicz mam mały problem. Wydaje mi się doskonale czytelna, przewidywalna i choć rozumiem i słyszę jej wewnętrzne, aż nazbyt subtelne niuansowanie, to nie wywołuje ona we mnie specjalnej reakcji emocjonalnej. Może być za to pożywką dla wyobraźni: po zamknięciu oczu widziałem kosmicznego hrabiego Draculę, grającego na futurystycznych organach nokturn ku pamięci materii znikającej w czarnych dziurach. Tak czy inaczej dwa koncerty Piotrowicza w odstępie kilku tygodni upewniły mnie, że wystarczy mi tej muzyki na najbliższe kilka miesięcy. Być może to jest właśnie jej realna siła, poza ogłuszającą mocą dźwięku? Z chęcią zobaczyłbym Piotrowicza w wersji unplugged.

Krzysztof Wójcik

PS: Zapraszam do przeczytania mojej recenzji zeszłorocznej płyty Thurstona Moore’a i Johna Zorna.

Przestój…

Z punktu widzenia Instytutu w najbliższym czasie najbardziej atrakcyjnym wydarzeniem koncertowym w Warszawie – które zbliża się już wielkimi krokami – będzie koncert wybitnego nowojorskiego muzyka o inicjałach TM, który zagra w duecie w warszawskim CSW. Lekką posuchę tłumaczą oczywistości: zamknięcie Powiększenia (miejmy nadzieję jak najkrótsze!), dwutygodniowy, zasłużony urlop koncertowy w Pardon To Tu.

Tymczasem interesująco przedstawia się koncert Warszawskiej Orkiestry Rozrywkowej, która 17 maja zmierzy się w Cafe Kulturalnej z artystą, którego dzieło w znakomitej części jest w stanie równać się ze skalą samego Pałacu Kultury – Frankiem Zappą. Noc ta – szczęśliwie, bądź nie – zbiega się z Nocą Muzeów. Bez wątpienia udanie się w takich okolicznościach na koncert jest lepszym pomysłem niż muzeum, najprostszy ze znanych mi powodów – koncert jest raz.

Oprócz tego warto zajrzeć do Eufemii na jeden z Impro Mitingów, które odbędą się jeszcze w pierwszej połowie maja.

W najbliższym okresie Instytut może wykazywać nieco mniejszą aktywność merytoryczną, z przyczyn wyżej wymienionych, a także niezależnych. Niemniej – w ramach być może powtórki z rozrywki – polecam zapoznać się z recenzjami, które opublikowałem w ostatnim numerze PopUpMusic:

Alchimia – „Lucile”

Chicago Underground Duo – „Locus”

Dawn of Midi – „Dysnomia”

Digital Primitives – „Lipsmuch/Soul serchin'”

Golden Retriever – „Seer”

Jeremiah Cymerman – „Pale Horse”

Jozef van Wissem & Sqürl – „Only Lovers Left Alive”

Poemss – „Poemss”

Postmarks – „National Parks”

Ter – „Fingerprints”

Thee Silver Mt. Zion Memorial Orchestra – „Fuck Off Get Free We Pour Light On Everything”

Krzysztof Wójcik

Drake, Parker, Dikeman / relacja aseksualna

Częstokroć wychodząc z Pardon To Tu zdaje mi się, że zamiast osiedla z wielkiej płyty zobaczę nowojorskie, bądź chicagowskie wysokościowce. Jeśli chodzi o program artystyczny, to Pardon stanowi obecnie w Warszawie samotną ostoję, wyobcowany róg koncertowej obfitości, serwujący dania z całego świata w wykonaniu mistrzów z najwyższej półki. Po niezwykle intensywnych dwóch wieczorach skandynawskich przyszedł czas na muzyków od dawna przeze mnie wyczekiwanych, którzy wraz z wczorajszym wieczorem dołączyli do istnego „panteonu gwiazd” stołecznego klubu. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że na pl. Grzybowski 12/16 ściągną tłumy, a nazwiska artystów przyciągną je niczym muchy do lepu. W roli much wystąpiła spora garstka warszawskiej socjety. Z przyjemnością jedną z much był również niżej podpisany.

Nazwisko „Parker” jest w świecie jazzu tak popularne jak dajmy na to „Eriksson” w Skandynawii. W ilości Parkerów niekiedy ciężko jest się połapać, lecz z pewnością Williama Parkera można zaliczyć do wielkiej trójki reprezentantów tego nazwiska. Z kimże to William Parker nie grał? Brotzmann, Cecil Taylor, Charles Gayle, Roscoe Mitchell, John Zorn… Przedstawianie tego kontrabasisty w trzech zdaniach, biorąc pod uwagę jego wkład w rozwój jazzu ostatnich trzech dekad, zakrawa wręcz na banał. Wniosek: jeśli nie wiesz czytelniku kim jest William Parker, to po pierwsze – lepiej się do tego nie przyznawaj, po drugie – czym prędzej nadrób zaległości.

Hamid Drake w Chicago ma z pewnością podobny status jak Parker w Nowym Jorku. Są to z muzycy, którzy bez wątpienia w dużej mierze świadczą o wyjątkowości tych dwóch największych amerykańskich jazzowych centrów. Dla polskiego słuchacza Drake nie powinien być perkusistą anonimowym chociażby z racji swego udziału na ostatniej, znakomitej płycie Hery „Seven Lines” i występu na Krakowskiej Jesieni Jazzowej 2012.

Jako dopełnienie tego rytmicznego dream teamu wystąpił John Dikeman, który co prawda metrykalnie mógłby być synem Parkera, bądź Drake’a, jednak swoimi umiejętnościami i entuzjazmem usilnie starał się zatrzeć różnicę wieku i doświadczenia. Zanim przejdę jednak do bezpośredniej relacji zapraszam na dygresję.

Z pewnością nurtuje czytelnika drugi człon tytułu niniejszego tekstu: dlaczego aseksualna? Otóż ostatnio spotkałem się z ciekawą teorią, którą przedłożył krytyk artystyczny Iwo Zmyślony. Sugerował on, że teksty recenzenckie publikowane w mediach niszowych, czy też tzw. blogosferze, unikają merytorycznego zacięcia, a mizdrzą się do czytelnika retorycznymi zagrywkami, próbują być – no właśnie – „seksowne”. Przeglądając muzyczne media internetowe trudno oprzeć się podobnej konstatacji. Biję się w piersi – podobne próby frywolnego, kuszącego dziennikarstwa nie są mi obce, jednak niech pierwszy rzuci kamień ten, kto nigdy nie próbował czytelnika uwieść. Jest to poniekąd wpisane w „profesję” – gdybym chciał przekazać w słowach jedynie suche informacje, to równie dobrze mógłbym pisać relację wzorami matematycznymi. Byłoby to interesujące, ale może mniej hmm… przyjemne?

Teksty o muzyce improwizowanej, a w szczególności o muzyce jazzowej, noszą jeszcze jedno piętno niepohamowanej seksualności. Przypuszczam, że wynika ona ze ściśle fizycznego aktu występów scenicznych, wszak teoria mówiąca o improwizacji jako o muzycznym odpowiedniku stosunku seksualnego jest powszechnie znana. Mam jednak na myśli ewidentnie quasi-erotyczny, pełen podniecenia język, który występuje w relacjach z jazzowych koncertów. Z pewnością wiecie o co chodzi: „wzajemny, intymny dialog artystów nieuchronnie zmierzał do wybuchu, erupcji”, „powoli, acz konsekwentnie zwiększał tępo ekstatycznymi frazami, pełnymi wewnętrznego napięcia”, „dęciak rozgrzany do czerwoności, zlany potem, parł na przód” – koloryzuję, ale podobne kawałki są dość powszechne (i znów biję się w piersi, choć zwykle staram się zachować przyzwoitość). Oczywiście podnoszę tym samym problem niezwykle szeroki, jakim jest forma werbalizacji doświadczenia muzycznego. Nie mam złudzeń, że jestem w stanie temat wyczerpać – na pewno nie w tym wpisie. Pragnę jednak zwrócić uwagę na czysto estetyczną zależność – relacje z muzyką niejednokrotnie opisuje się językiem przesadnie zmysłowym. Ciekawskich odsyłam do książeczki Peter’ów Claytona i Gammonda pt. „Jazz, jak blefować z głową?”, w której to autorzy kreślą jednoznaczne paralele pomiędzy seksem a jazzem, sięgając do samego źródła – Nowego Orleanu.  Koniec dygresji.

Muzyka Drake’a, Parkera i Dikemana miała w sobie również spory pierwiastek uwodzicielski, choć z pewnością – przynajmniej sekcji rytmicznej – nie można zarzucić w tej kwestii wyrachowania. Być może Dikeman nazbyt chciał zaistnieć w legendarnej konfiguracji, czego za złe brać mu nie wolno, ale jego ekspresja sceniczna nie zawsze przekładała się na wymierną jakość, bądź oryginalność saksofonowych partii. Niemniej nie można Dikemanowi odmówić żywiołowości (koszulka z napisem „-36,6 °C” w kontekście mikroklimatu PTT miała podwójnie przewrotny charakter), jak również łatwości do konstruowania okazjonalnych groove’ów. Z kolei Parker i Drake sprawiali wrażenie muzyków niesłychanie wyluzowanych i spontanicznych. Patrząc na sekcję rytmiczną widać było, że swobodne poruszanie się w muzycznych strukturach przychodzi artystom z równą łatwością co oddychanie. Partie solowe wygrywane przez Drake’a i Parkera, biorąc pod uwagę skalę ich talentu jako instrumentalistów, były wyjątkowo proste, nieprzekombinowane i niejednokrotnie bazowały na powtarzalnych, charakterystycznych motywach. Trio świetnie sprawdzało się w momencie, kiedy Parker brał na siebie ciężar melodyczny, a pozostała dwójka odlatywała w stronę improwizacji. Równie interesująco prezentowały się sekwencje, podczas których kontrabasista posługując się smykiem wytwarzał różnego rodzaju piski, bądź jęki, akompaniując sobie delikatnym nuceniem. Ogólnie rzecz biorąc pierwsza część występu pozostawiła we mnie pozytywne emocje, chociaż wydawać by się mogło, że koncert takiego składu powinien „powalić”, czy wręcz zrewidować postrzeganie muzyki improwizowanej. Podobnych skrajnych doświadczeń nie zaznałem, ale samo słuchanie „wielkich mistrzów” przyniosło mi wystarczająco dużo przyjemności.

W kontekście wtorkowego występu można w zasadzie mówić o dwóch koncertach. Po zakończeniu pierwszej stricte jazzowej części programu, Parker i Drake zasiedli na krzesłach, dzierżąc kolejno flet shakuhachi i bęben ramowy. Brzmienie, które w ten sposób udało się muzykom uzyskać jednoznacznie skojarzyło mi się ze znakomitą płytą Dona Cherry’ego „Brown Rice”, na której to amerykański trębacz stworzył muzykę niezwykle transową, wręcz mistyczną, silnie czerpiącą z tradycji etnicznych (skojarzenie prawomocne – Drake zaliczył muzyczny epizod z Cherry’m). Głęboki tembr głosu Drake’a, hipnotyczny rytm wygrywany na bębnie doskonale zgrywał się z charakterystycznym fletem Parkera, a nad wszystkim unosił się saksofon Dikemana, trochę z boku, niekiedy na doczepkę. Druga twarz, którą trio w ten sposób pokazało, początkowo wprowadziła mnie w lekką konsternację, jednak była w tej muzyce pewna nieuchwytna autentyczność, która dość szybko zaczęła mnie sobie zjednywać. Wspólny śpiew Drake’a i Parkera stanowił dla mnie doskonałe zwieńczenie wieczoru i bardzo się cieszę, że wyszedłem z klubu przed bisem, w którym trio powróciło podobno do tradycyjnej formuły z pierwszej części koncertu.

Zatem Pardon To Tu zaprezentowało kolejnych ikonicznych artystów współczesnego jazzu, za co należą się brawa, jednak polemizowałbym w kwestii czy przełożyło się to na wiekopomne doświadczenie koncertowe. Niemniej – było dobrze, a momentami nawet bardzo i gdybym miał ponownie sposobność wybrać się na koncert drużyny Drake, Parker, Dikeman, to poszedłbym na niego bez chwili wahania.

Krzysztof Wójcik

Gwiezdne Wojny, reprezentacja Polski i The Thing

IMG_4129

Jadąc na pierwszy dzień rezydencji skandynawskiego The Thing do Pardon To Tu zaskoczyła mnie wesoła nowina. Okazało się, że pierwszy dzień koncertowy (4 maja) zbiega się ze światowym dniem kosmicznej epopei George’a Lucasa! Cóż za symboliczne okoliczności dla występu tria, które – odrobinę na wyrost, choć nie bezpodstawnie – nazywane jest jednym z najbardziej brutalnych i bezkompromisowych jazzowych składów. Pytanie rodzi się właściwie automatycznie: z kim niedzielnego wieczoru była Moc? Pozwolę je sobie przeformułować: czy Moc pojawiła się na scenie Pardon To Tu w ogóle? Czy zgromadzone przy pl. Grzybowskim tłumne audytorium nie zostało przypadkiem wystawione na działanie iluzorycznych figli, będących dziełem Imperatora? Hipoteza.

Drużynę Matsa Gustafssona widziałem już nie raz i niejednokrotnie robiła na mnie piorunujące wrażenie. Nie ulegało dla mnie wątpliwości, że pojawię się na jednym i drugim koncercie formacji. Muszę jednak przyznać, że dalece bardziej niż kolejny występ Skandynawów moją ciekawość rozpalały dwa pierwsze sety, swoiste „wariacje pardonowskie”, opierające się na zmieszaniu polskiej improwizowanej śmietanki z cząstką głównego dania wieczoru. Podobne hybrydy były już tworzone chociażby przy okazji dwudniowej rezydencji Atomic, bądź pierwszej wizyty Petera Brotzmanna i choć nie zawsze wieńczyły się spektakularnymi występami, to z pewnością nie można im odmówić walorów czysto poznawczych. Swoją drogą dla polskich jak i zagranicznych muzyków jest to doskonała szansa do nawiązania ciekawej współpracy, nawet jeśli jej koniec zbiegnie się jedynie z finałem incydentalnego doświadczenia. Zatem nie ulega wątpliwości – personalne miksy są inicjatywą pozytywną, wręcz kulturotwórczą, a czasem nawet mitotwórczą (nie zapominajmy o kontekście Gwiezdnych Wojen!).

Pierwsza część wieczoru skoncentrowała się na osobie basisty The Thing, Ingebrigt Håker-Flatenie, oraz na trójce doskonale znanych warszawskiej publiczności, polskich „dęcistach” – Olgierdzie Dokalskim (trąbka), Janie Małkowskim (saksofon) i Dominiku Strycharskim (flety). Intrygujące zestawienie, głównie przez brak perkusji i przerzucenie ciężaru gry na konfrontację polskich muzyków, którzy (o ile się nie mylę) spotkali się na jednej scenie po raz pierwszy.

Håker-Flaten okazał się partnerem niezwykle wyczulonym na impulsy wysyłane w jego stronę przez resztę składu, choć początkowo wziął na swoje barki nadawanie tonu wzajemnemu dialogowi. Co znamienne, muzyk wkroczył na scenę z gitarą basową, na której daleki był od kreślenia klasycznych jazzowych pochodów – dalece bardziej interesowała go zabawa brzmieniem, generowanie sprzężeń, odgłosów nazwijmy to abstrakcyjnych. W tak zarysowanym muzycznym uniwersum bardzo dobrze odnalazł się Dominik Strycharski, który podążał bardziej w stronę ekspresyjnych, nerwowych zadęć, przełamując nieco niedookreśloność gry Håker-Flatena. Brzmienie fletu ciekawie kontrastowało z głębokim tonem gitary basowej i wzajemny dialog duetu był jednym z czynników stanowiących dla mnie o sile pierwszego występu. Strycharski sprawiał wrażenie osoby bardzo dobrze radzącej sobie z kierowaniem zespołem, co nie zdziwi z pewnością nikogo, kto miał okazję słyszeć tegoroczną, wręcz epicką płytę Pulsarusa „Bee Itch”. Słychać było, że instrumenty dęte, podobnie jak bas gościa ze Skandynawii, próbują odbić się od konwencjonalnej formy jazzowego składu, bardzo często operując sonorystycznymi przesileniami. W podobnej konstelacji potrafił się odnaleźć Dokalski, potwierdzając jak bardzo elastycznym muzykiem stał się na przestrzeni ostatnich lat. Małkowski był dla mnie ogniwem, które najbardziej ciążyło w stronę klasycznie jazzowych fraz, muzyk daleki był jednak od wychodzenia przed szereg i nie wykazywał tendencji do dominacji. Ogólnie rzecz biorąc można było odnieść wrażenie, że skompilowany ad hoc kwartet starał się odnaleźć wspólny mianownik dla swoich dość odrębnych, indywidualnych, artystycznych wizji muzyki. Było dość sporo momentów, podczas których te próby owocowały efektami zdumiewającymi. Niezależnie od tego, czy było to jedynie dzieło przypadku, muszę stwierdzić, że pierwszej części wieczoru najbliżej było do osiągnięcia Mocy, nie będącej dziełem kalkulacji.

Drugi set przyszło mi oglądać z okolic baru, zza którego występ obserwował sam Mats Gustafsson, pierwszy saksofon Szwecji, jak również zasłużony zwycięzca wielu zeszłorocznych podsumowań. Przyznam szczerze, że w przypadku występu Macieja Obary, Piotra Damasiewicza, Ksawerego Wójcińskiego i Paala Nilssena-Love spełniły się moje obawy odnoście tej personalnej konfiguracji. Norweski perkusista niesłychanie zdominował charakter spotkania, a reszta muzyków sprawiała wrażenie jakby z wielką determinacją próbowali dotrzymać mu kroku, zapominając trochę o niuansowaniu spotkania własnym, odrębnym głosem. Było to płomienne free, galopujące, wyczynowe i w moim odbiorze niestety dość konwencjonalne. Owszem, można się było zatracić w kanonadzie dźwięków, podziwiać techniczną sprawność muzyków, jednak z chwilą zamknięcia oczu zdałem sobie sprawę, że równie dobrze mógłby to być zupełnie inny skład grający pod Paala Nilssena. Szkoda, bo Damasiewicz, Obara i Wójciński już nie raz potwierdzali, że są artystami charakterystycznymi. Niestety nie usłyszałem tego podczas niedzielnego występu – było to usilne krzesanie Mocy, z której zbyt wiele nie wynikało. Gustafsson niczym Mistrz Yoda odpuścił i nie został na drugiej części występu kwartetu.

W ten sposób dotarliśmy do finału – koncertu The Thing. Występu jak zwykle głośnego, jak zwykle żartobliwego w konferansjerce, jak zwykle brutalnego, intensywnego. „Jak zwykle” – to sformułowanie moim zdaniem najlepiej oddaje show, które Skandynawowie zaprezentowali niedzielnego wieczoru. „Show” wydaje się również dobrym słowem, ponieważ uderzył mnie pewien powtarzalny charakter występów tej formacji i nagle zdałem sobie sprawę, że przynajmniej od mojego ostatniego spotkania z The Thing, zespół ten nie rozwinął swego pomysłu na granie. Pewien niezwykle istotny aspekt nieprzewidywalności, przewrotności i zawadiackości, które tak bardzo niegdyś wychwalałem, nagle gdzieś uleciał. Był to par excellence koncert The Thing, którzy doskonale wiedzieli co zrobić żeby zjednać sobie audytorium – kiedy zaryczeć, kiedy przedąć riff, kiedy powiedzieć dowcip, kiedy wprowadzić groove. Raziła mnie w tym swego rodzaju kalkulacja, która mam nadzieję nie była świadoma, a bardziej wypływała chociażby ze zmęczenia długą podróżą z Węgier. Być może to ja popełniłem błąd, bo poszedłem na koncert The Thing, zatem The Thing otrzymałem i tylko szukam dziury w całym? Jednak nieznośnie towarzyszy mi uczucie, że trio odpuściło bezkompromisowość na rzecz odcinania kuponów od wizerunku. Tym razem zabrakło midichlorianów. Oczywiście był to koncert dobry i pod względem wykonawczym ciężko mieć do muzyków jakiekolwiek zastrzeżenia, są to profesjonaliści i wybitni mistrzowie swych instrumentów. Gdybym jednak nie musiał stać przez cały wieczór, to z pewnością nie podniósłbym się z krzesła tak jak zrobiła to lwia część audytorium. Po prostu niemal identyczne The Thing już kilkakrotnie płomiennie oklaskiwałem – niemiły rodzaj déjà vu.

Zatem finałem była Moc, ale przyrównałbym ją bardziej do tej drugiej, nakręconej po latach trylogii Lucasa, gdzie historia i mit padły ofiarą nadmiernej próby wejścia w wypracowaną przed laty konwencję. Mam nadzieję, że relację z kolejnego dnia rezydencji The Thing będę mógł zatytułować „Nowa nadzieja”.

 

Krzysztof Wójcik

 

PS: Dzięki wielkie dla Marcina Marchwińskiego, który niegdyś uchwycił The Thing w swym obiektywie.