11 Płyt PL 2017 / podsumowanie / kiedy powiem sobie dość

11 płyt z 2017 roku. Płyt najlepszych? Najciekawszych? Najbardziej oryginalnych? Naj, na, na, na, naaaj? Nie będę tutaj wyrokował, bo wyrokowanie, porównywanie i wartościowanie „z pozycji” (no właśnie, kogo?) obrzydło mi wystarczająco. Podejrzewam, że tak czasem bywa po napisaniu dużej liczby tekstów krytycznych. Przychodzi refleksja. Niemniej zmobilizuję się raz jeszcze do końcoworocznej selekcji albumów, które w jakiś sposób zwróciły moją uwagę, poruszyły, utkwiły w pamięci. Nazwijmy to spłatą długu wobec wszystkich obserwujących poczynania Instytutu Improwizacji w ostatnich kilku latach.

Nie będę tutaj po recenzencku tłumaczył i argumentował, na czym polega szeroko pojęta „dobroć i wyjątkowość” niniejszych wydawnictw. Przekonacie się same/sami klikając w linki i słuchając muzyki. Albo nie. Ja jestem tylko selekcjonerem.

11 polskich płyt roku 2017, kolejność alfabetyczna:

1988 – Gruda (wyd. Latarnia) / słuchaj

BNNT – Multiverse (wyd. Instant Classic) / słuchaj

Lotto – VV (wyd. Instant Classic) / słuchaj

Lost Education – Book of Dreams (wyd. Lado ABC) / słuchaj

Łoskot – Official Bootleg / słuchaj

Melatony – Melatony (wyd. Pawlacz Perski) / słuchaj

Nagrobki – Granit (wyd. BDTA) / słuchaj

Piernikowski – No Fun (wyd. Latarnia) / słuchaj

Sroczyński – Symphony no.1 „Ressurection” (wyd. Sygnał) / słuchaj

Ter – Remains (wyd. Jasień) / słuchaj

Zebry A Mit – Laumes (wyd. Fundacja Kaisera Söze) / słuchaj

 

—————————- Podsumowanie —————————–

W 2017 roku opublikowałem w sumie 10 tekstów dotyczących muzyki (2 na niniejszym blogu, 8 na łamach PopUpMusic.pl). Mało gdyż i chęci brakło. Żeby jednak liczby wyglądały pełniej, pokuszę się o całościowy remanent. Instytut Improwizacji: 154 teksty. PopUpMusic: 101 recenzji, 10 wywiadów, kilka fotorelacji. Jazzarium: kilkadziesiąt relacji/recenzji. Była w międzyczasie jeszcze roczna przygoda z Radiem Jazz.fm w ramach wieczornych audycji PopUpMusic, patronaty koncertów, festiwali jako Instytut, prowadzenie jednej dyskusji w Pardon To Tu, różne rzeczy około muzyczne. Jednak zawsze czułem, że to właśnie literki są moją domeną. Z niektórych tekstów jestem zadowolony, z innych dumny, o jeszcze kilku innych wolałbym zapomnieć. Pierwszy opublikowałem na Jazzarium.pl 10 marca 2013 roku. Ostatni publikuję w dniu dzisiejszym, właśnie tutaj.

—————————— ANNOUNCEMENT —————————–

Wraz z niniejszym wpisem odwieszam na kołek togę muzycznego recenzenta. Kubrak, który od jakiegoś czasu bardzo mi uwierał, a przy złapaniu odrobiny dystansu zaczął przypominać infantylne krótkie spodenki, czapeczkę z filuternym śmigiełkiem, które intensywnie się kręci, ale ostatecznie nic z tego nie wynika. Ewentualnie za ciasne buty. Niech biegają w nich z większą gracją wytrwalsi, którym bardziej do twarzy… w butach.

Zatem oficjalnie zawieszam „recenzencką karierę” ze skutkiem natychmiastowym. Nie mówię o zakończeniu, gdyż jak wiemy nawet Michael Jordan wracał na parkiet (w dodatku dwukrotnie). Rzecz jasna do poziomu MJ’a mi daleko, choć rozegrałem kilka naprawdę niezłych meczy. Tymczasem moim baseballem/golfem, już od pewnego  czasu, jest wizualny projekt St_0., w którym pełnię funkcję dyrektora artystycznego. Zapraszam do oglądania.

(((Instytut Improwizacji))) pozostanie dostępny pod niniejszym adresem w niezmienionej formie. Fanpejdża na fb również uśmiercać nie zamierzam, być może od czasu do czasu coś drobnego się na nim pojawi.

Dzięki za uwagę. I udanych odsłuchów!

Krzysztof Wójcik

LOTTO w Kadrze (relacja)

lotto-2

Ostatni raz widziałem na żywo zespół Lotto relatywnie dawno, bo jeszcze chwilkę przed wydaniem drugiej płyty Elite Feline (bandcamp), która  trochę niespodziewanie zdominowała podsumowania roku 2016. Niespodziewanie głównie ze względu na dość radykalnie minimalistyczną zawartość, która równie dobrze mogłaby być potraktowana po macoszemu. Dlaczego tak się nie stało? Na tym chyba właśnie polega sekret i czarodziejstwo muzyki Mike’a Majkowskiego, Łukasza Rychlickiego i Pawła Szpury. A ta magia w sytuacji koncertowej działa wielokrotnie mocniej.

Lotto należy do polskich zespołów, o których w ostatnich latach pisałem z dosyć dużą regularnością (3 relacje z różnych etapów działalności + recenzje obydwu płyt: 1, 2). Przyznam, że obserwowanie rozwoju formacji w perspektywie czasu jest fascynujące. Każde kolejne spotkanie z Lotto pokazuje jak bardzo witalna i artystycznie płodna potrafi być prosta, transowa, hipnotyczna formuła grania. Obecnie trio osiągnęło wyjątkowo wysoki poziom scenicznego zgrania, porozumienia. Koncert w warszawskim Domu Kultury Kadr był dobitnym potwierdzeniem entuzjastycznych opinii wielu muzycznych komentatorów. Jednocześnie pokazał, że zespół – jak przystało na trio improwizatorów – na żywo wykracza daleko poza albumowe ramy, kadry i kreuje nowe na oczach/uszach słuchaczy.

W Kadrze, pomijając otwierający koncert utwór „Gremlin-Prone” z debiutu, Lotto zaprezentowało zupełnie nowy materiał, w którym jak dotąd chyba najbardziej słyszalne są odległe inspiracje rozkołysanym country – w wersji tria przybierającym osnowę mroczną, duszną, psychodeliczną. W premierowych motywach melodycznych i rytmicznych patentach kryje się duża doza specyficznie rozumianej „przebojowości”, którą trio bawi się, rozciąga, dekonstruuje, modyfikuje z fantazją i polotem. Jeśli musiałbym wyróżnić jednego z muzyków, który zrobił na mnie największe wrażenie piątkowego wieczoru, to byłby nim Paweł Szpura. Perkusista grał z niesłychaną mocą i precyzją, nadając całości bardziej agresywny, energetyczny odcień niż znany z ostatniej, „medytacyjnej” płyty Lotto. Żywiołowość Szpury doskonale upina w ramy stateczna, ultra-dokładna gra Majkowskiego, pozwalająca z kolei Łukaszowi Rychlickiemu na rozlewanie abstrakcyjnych gitarowych plam tu i ówdzie.

Około godzinny koncert w Kadrze nie miał jak dla mnie słabych punktów. Był porywający i wciągający od początku do końca. Pokazał znakomity zespół w doskonałej formie, a przede wszystkim zasygnalizował, że Lotto szykuje dla słuchaczy nowy, intrygujący materiał, na który mam nadzieję nie będziemy musieli długo czekać.

Krzysztof Wójcik (((ii)))

Remanent: kilka recenzji… i jeszcze więcej ciekawych płyt (PopUp#49)

20160727_005205

Fanfary: Nowy #49 numer PopUpMusic.pl doczekał się premiery pod koniec stycznia! Napisałem do niego parę tekstów o wydawnictwach z ostatnich miesięcy. Tym razem żadnego wywiadu nie przeprowadziłem, również liczba recenzji jest sporo niższa niż bym sobie tego życzył… Niemniej pewien impas w pisaniu o muzyce udało się przełamać, a jednocześnie, niepostrzeżenie, przekroczyłem magiczną barierę 100 recenzji w bazie PopUp (łuhu!). To całkiem pokaźny dorobek jak na 9 ostatnich numerów, w których przygotowaniu brałem mniejszy/większy udział (do tego dochodzą wywiady, fotorelacje i audycje w radiojazz.fm). Od pierwszego tekstu jaki napisałem do magazynu – a był to porywający album Your Turn Marca Ribota i jego trio Ceramic Dog – minie w maju 4 lata. Także czas szybko leci, a ostatnio na tyle szybko, że ciężko o znalezienie motywacji i energii by usiąść do pisania. Ale nie oszukujmy się – zawsze bardziej liczyło się słuchanie niż pisanie.

Wierzę w muzykę dalece bardziej niż w tworzenie dyskursów na jej temat. Sądzę, że kryzysy w werbalizacji doświadczenia estetycznego przytrafiają się z czasem każdemu, kto robi to przez dłuższy czas w sposób, powiedzmy, bardziej refleksyjny, a nie news-owo rutyniarski. Swój kryzys chyba najpełniej wyraziłem w tekście jeszcze z 2015 roku Litania znaków „?” – Modlitwa słuchacza piszącego [wersja demo]. W dalszym ciągu jestem z niego bardzo zadowolony, choć był owocem emocji „pozytywnych odwrotnie”.

Niemniej, jak dotąd, prędzej czy później, zawsze przychodził „bodziec”, który sprawiał, że nie sposób było konkretne zjawisko/wydawnictwo/koncert/sytuację przemilczeć. Wówczas włączał się tzw. instynkt recenzenta. Tym razem owych bodźców znalazło się kilka. Tradycyjnie zapraszam do czytania i – przede wszystkim – słuchania:

 

Brian Eno – The Ship (recenzja / słuchaj)

brian-eno-the-ship

Danny Brown – Atrocity Exhibition (recenzja / słuchaj)

danny-brown-atrocity-exhibition

Gonjasufi – Callus (recenzja / słuchaj)

gonjasufi-callus

Hubert Zemler – Pupation of Dissonance (recenzja / słuchaj)

hubert-zemler-pupation-of-dissonance

Mikołaj Trzaska – Muzyka do filmu „Wołyń” (recenzja / słuchaj)

mikolaj-trzaska-wolyn

Radar – Radar (recenzja / słuchaj)

radar-radar

Radian – On Dark Silent Off (recenzja / słuchaj)

radian-on-dark-silent-off

The Dwarfs of East Agouza – Bes (recenzja / słuchaj)

the-dwarfs-of-east-agouza-bes

Oprócz powyższych wydawnictw chciałbym wymienić kilka znanych mi tytułów, na które zdecydowanie warto zwrócić uwagę:

Battle Trance – Blade of Love (słuchaj)

battle-trance-blade-of-love

Bartek Kujawski – A kto słaby niech jada jarzyny / Daily Bread (słuchaj1 / słuchaj2)

kujawski-kto-slaby kujawski-daily-bread

Dokalski / Cieślak / Miarczyński / Steinbrich – DCMS (słuchaj)

dcms

Jason Sharp – A Boat Upon It’s Blood (słuchaj)

jason-sharp-a-boat

Jeff Parker – The New Breed (słuchaj)

jeff-parker-the-new-breed

Ka – Honor Killed the Samurai (słuchaj)

ka-honor-killed-the-samurai

Lost Education – Book of Dreams (słuchaj)

lost-education

Modular String Trio – Ants, Bees and Butterflies (słuchaj)

modular-string-trio-ants

Nicolas Jaar – Sirens (słuchaj)

nicolas-jaar

Osty – Biblical Times (słuchaj)

osty

Resina – Resina (słuchaj)

resina

Shackleton & Vengeance Tenfold – Sferic Ghost Transmits (słuchaj)

shackleton

Steczkowski / Mełech – 2+7=nie wiem (słuchaj)

steczkowski-melech

X-Navi:Et – Technosis (słuchaj)

xnaviet

Żywizna – Zaświeć Niesiącku and Other Kurpian Songs (słuchaj)

zywizna

Długi post po długiej przerwie i (prawdopodobnie) przed długą przerwą.

Dzięki za uwagę. Udanych odsłuchów.

Krzysztof Wójcik (((ii)))

 

* Zdjęcie tytułowe „Okna bez tytułu”, 2016, obrazek na ekranie, © Krzysztof Wójcik

Patrick Higgins w Cafe Kulturalna

Co skłoniło mnie by pójść na koncert Patricka Higginsa? Zespół ZS, w którym muzyk od ostatniej płyty „XE” (bandcamp) pełni dosyć doniosłą rolę (zagrał na gitarze, wyprodukował i zmiksował cały materiał). Poza tym Higgins określany jest przez niektórych piszących mianem „ikony sceny eksperymentalnej”… Cóż, z całym szacunkiem dla Patricka, to chyba jednak przesada i myślę, że sam zainteresowany uderzyłby się tutaj w pierś. Niemniej solowy występ muzyka w Warszawie, ogłoszony właściwie w trybie last minute, zapowiadał się jako koncertowa gratka.

Higgins serdecznie przywitał relatywnie liczne audytorium i zaprosił do słuchania, zaznaczając pół żartem (lub nawet całkowicie żartem), że „to wszystko będą piosenki o miłości”. Jeśli faktycznie tak było, to muzyk ewidentnie zapragnął opowiedzieć o miłości trudnej, surowej i pokomplikowanej na każdym niemal kroku (bywa i tak).

Chyba nikt z przybyłych nie spodziewał się usłyszeć od Higginsa muzyki lekkiej, łatwej i przyjemnej, ale sądzę, że artysta mimo wszystko lekko skonfundował audytorium radykalizmem dźwięków. Gdybym nie widział, że Higgins ma w rękach gitarę, to bardzo trudno byłoby wywnioskować, że właśnie z niej wyczarowuje kakofoniczne kaskady, chaotyczne erupcje elektronicznie brzmiących noise’ów, w których następnie delikatnie zarysowywał szkic, schemat, pozwalający słuchaczowi na chociażby minimalne pozostanie w strefie poznawczego komfortu. Wyprowadzenie z owego komfortu muzyk podejmował jednak nieustannie i po początkowym wrażeniu dezorientacji, można było docenić: 1) kunszt z jakim Higgins panował nad dźwiękiem, 2) bezkompromisowość, 3) oryginalność wymagającą od słuchacza dużej otwartości. To wszystko razem wzięte, w sytuacji koncertowej, dało efekt być może nie porywający, nie urzekający, lecz bez dwóch zdań imponujący. Występ nie trwał dłużej niż 50 minut i była to porcja w sam raz jak na muzykę o takim natężeniu nietypowości i złożoności. Było warto – chociaż to przygoda, którą z pewnością zapamiętam, ale niekoniecznie miałbym gigantyczną ochotę powtarzać. Liczę wciąż na to, że następnym razem zobaczę Higginsa wraz z kolegami z ZS.

PS: Tymczasem już 17 grudnia, również w Cafe Kulturalna, zagra kolega Higginsa z ZS, perkusista Greg Fox (wydarzenie na fb).

Krzysztof Wójcik (((ii)))

Gnoza, X-Navi:Et, Rapoon w Śnie Pszczoły

Potrójny wieczór muzyczny w klubie Sen Pszczoły upłynął na dźwiękach mrocznych, rytualnych, transowych. Rozpoczął warszawski duet Gnoza, łączący żywe instrumenty perkusyjne (przede wszystkim bębny) z psychodelicznymi podkładami. Dobra, intensywna rozgrzewka przed kolejnymi bardziej medytacyjnymi występami. Ciekawe jak rozwinie się ten projekt. Jak na razie Gnoza dość mocno przypomina aktualną, silnie zrytmizowaną odsłonę T’ien Lai (swoją drogą znakomitą na żywo). Sceniczna prezencja duetu jedynie te skojarzenia podkręca. A mimo wszystko nie sądzę by Gnoza chciała być karykaturą T’ien Lai.

Koncert X-Navi:Et, czyli Rafała Iwańskiego, był jak dla mnie centralnym punktem wieczoru. Muzyk zaprezentował materiał z najnowszej płyty „Technosis” (bandcamp), na której utkał wyjątkową, organiczną pajęczynę dźwięków pozornie elektronicznych. Album jest rodzajem krytyki muzyki laptopowej, syntetycznej, natomiast koncert poświadczył, że przy pomocy prostych, etnicznych instrumentów, mikorfonów kontaktowych i samplera można stworzyć psychodeliczną, wciągającą układankę oszukującą zmysły. „Technosis” jest najlepszym dowodem na to, że Iwański ma pomysł na swoją muzykę i – po równie interesującym, zeszłorocznym „Vox Paradox” (bandcamp), które umieściłem nawet w podsumowaniu 2015 r. (klik) – konsekwentnie podąża własną ścieżką i rozwija koncepcję psychoaktywnej muzyki elektroakustycznej.

Występujący na sam koniec Rapoon zaprezentował chyba najbardziej zróżnicowany zestaw brzmień. Skojarzenia, które od razu przyszły mi na myśl, to aktualne dokonania duetu Future Sound of London. Przyjemnie się tej muzyki słuchało, ponieważ Rapoon nie pozostawał zbyt długo w jednym „obszarze klimatycznym”, niemniej po dwóch intensywnych, mrocznych i angażujących występach Gnozy i X-Navi:Et ciężko było mi się wkręcić w mocno kalejdoskopowe brzmienie Anglika. Zresztą po ciekawie odrywającej się od elektroniki muzyce Rafała Iwańskiego, słuchanie setu na bazie laptopa już nie dawało mi poznawczej frajdy i ostatecznie wyszedłem przed końcem koncertu.

 

Krzysztof Wójcik (((ii)))

Tortoise w Niebie

tortoise

To była moja pierwsza wizyta w stołecznym Niebie. David Byrne śpiewał: „Heaven is a place. A place where nothing, nothing ever happens” – cóż, nie tym razem. Tortoise trafili/zaprowadzili słuchaczy do muzycznego nieba już w połowie lat 90., a do warszawskiego Nieba w zeszłym tygodniu.

Pisaniu o zespołach pokroju chicagowskiej formacji towarzyszy pułapka popadnięcia w banał, powielenia dziennikarskich kliszy. No bo cóż nowego można dodać na ogólnym poziomie docenienia, uznania? Chyba niezbyt wiele. Żeby bezsensownie nie mnożyć literkowych bytów, skupię się na części reportażowo-osobistej.

Po pierwsze: zaskoczenie rozstrzałem wiekowym na widowni. Powiedzmy, że przedział: liceum – wiek przedemerytalny. Po drugie: refleksja i zrozumienie. Ten zespół gra już przecież od ponad ćwierć wieku (!). Siwy włos zdążył już przyprószyć włosy na głowach i brodach muzyków. Czy w tym kontekście można mówić o „chicagowskich żółwiach” (ach te spolszczenia…) jak o dinozaurach alternatywy? Hmm, być może. Gdybym był cynicznym doradcą marketingowym zalecałbym formacji rozpad i reaktywację po paru latach dla festiwalowego chajsu (kto wie, czy po umiarkowanie udanym „The Catastrophist” nie byłaby to słuszna strategia?). Ale nie jestem doradcą marketingowym, a Tortoise życzę długowieczności. Zresztą koncert w Niebie pokazał, że zespół równą sympatią darzy nowe i stare kompozycje, a entuzjazmu i werwy do gry wciąż nie braknie.

Dla mnie Tortoise jest zespołem szkolnym w dwójnasób. Po pierwsze słuchałem go będąc jeszcze w szkole (dodam, że w momencie, gdy największe dzieła formacji w postaci „Millions…”, „TNT” i – jednak – „Standards” miały już kilka lat). Po drugie – dla nastolatka ciekawego dźwięków rozmaitych, to były znakomite lektury. „Modern classic”. Otwierały w głowie nowe szufladki, linkowały do całego mnóstwa muzycznych zjawisk, artystów, estetyk itp. Dziś odtworzyć tę sieć nie sposób, ale chociażby takiego Isotope 217, jak i samej postaci Roba Mazurka nie poznałbym gdyby nie Tortoise właśnie. Dlatego obejmując jako Instytut patronat nad koncertem w Niebie czułem się jakbym miał trochę patronować własnym nauczycielom… Ironia losu, chociaż bardzo miła i nobilitująca.

Co do samego koncertu… To był dobry występ znakomitych muzyków, a nieustanne, płynne zamienianie się instrumentami mówiło samo za siebie. Może występ muzyków już nie tak kreatywnych i nowatorskich jak przed laty, ale jednak mistrzów w swojej klasie. Zresztą jeden z nowych utworów (drapieżny „Shake hands with danger”) był jak dla mnie  jednym z lepszych momentów wieczoru. Niemniej nie mogę oprzeć się wrażeniu, że koncert w Niebie był trochę jak wizyta w parku, w którym zna się wszystkie alejki, siedziało się na każdej ławce przy rozmaitej pogodzie i w różnych porach roku. Park po latach wciąż lubimy, darzymy sentymentem, ale ponowna wizyta w nim nie przynosi tej pierwotnej ekscytacji, ponieważ już dawno temu wyszliśmy jedną z alejek badać nowe, bardziej  nas interesujące terytoria.

Tak czy inaczej zobaczenie Tortoise na żywo było  doświadczeniem wyjątkowym. Trochę z gatunku „powrót do przeszłości”, ale są przecież rzeczy do których zawsze wraca się z prawdziwą przyjemnością, a nie tylko z łezką nostalgii w oku. I tak było w tym wypadku.

Krzysztof Wójcik (((ii)))

Colin Stetson solo w Pardon To Tu

2-colin-stetson-fot-marcin-marchwinski

Colin Stetson to muzyk oryginalny z wyrazistym pomysłem na własną twórczość.  Ów pomysł opiera się na połączeniu perfekcyjnego opanowania instrumentu, wyjątkowej sprawności fizycznej i talencie kompozytorskim.  Środki, których używa saksofonista są znane, ale to JAK się nimi posługuje decyduje w ostateczności o wyjątkowej sile oddziaływania i uniwersalności muzyki Amerykanina.

Ciężko nie lubić Colina Stetsona w szczególności po usłyszeniu koncertu, podczas którego artysta daje z siebie wszystko. Fizyczność jego występów  nie polega jedynie na tym, że na scenie występuje przystojniak o posturze drwala i stylówce marynarza (to jedynie bonus wizualny) – muzyczna metoda Stetsona wymaga od niego niebywałej, wręcz atletycznej sprawności, o czym świadczą już same gabaryty saksofonu, ale przede wszystkim circular breathing jako główny modus operandi. Nieustanny strumień dźwięków specyficznie dobranych i poukładanych. Stetson tworzy przy pomocy saksofonu polifonie, polirytmie, prowadzi melodie w sposób z jednej strony charakterystyczny dla minimalizmu, lecz wtłacza w nie niebywale silny ładunek ekspresji typowy już dla muzyki improwizowanej. Niemniej po trzecim razie ze Stetsonem na żywo, dochodzę do wniosku, że muzyk jest przede wszystkim znakomitym kompozytorem i wykonawcą-wirtuozem, a improwizacja jest dla niego sposobem na urozmaicenie narracji. Było to słychać chociażby w fenomenalnie zmodyfikowanym i rozbudowanym „hicie” saksofonisty, czyli kompozycji „Judges”.

Największe wrażenie zrobiły na mnie nowe numery, które mają znaleźć się na kolejnej płycie artysty. Od jednego z nich Stetson rozpoczął koncert w Pardon To Tu. Był to utwór bardzo drone’owy, transowy, powoli ewoluujący w niemalże elektronicznie abstrakcyjny walec wraz ze wszystkimi perkusyjnymi drobnostkami, które muzyk systematycznie wplatał w strukturę. Ta gęstniejąca inauguracja wieczoru trwała ponad 10 minut. Tyle wystarczyło saksofoniście by wprowadzić słuchaczy w stan hipnotyczno-euforyczny, który utrzymywał się już do końca koncertu. Muzyk poprzedzał kolejne utwory spontaniczną, serdeczną konferansjerką, wprowadzając nieco luzu w ten intensywny saksofonowy rytuał.

colin-stetson-fot-marcin-marchwinski

W dalszym ciągu pamiętam jak po raz pierwszy usłyszałem Stetsona na żywo w Pardonie ponad dwa lata temu (pisałem). To był absolutnie zjawiskowy występ, a tegoroczny w niczym mu nie ustępował. Pamiętam też jak dzieliłem się moim entuzjazmem z Włodarzem stołecznego klubu. Usłyszałem wtedy, że powtórka raczej nie wchodzi w grę, że Stetson jest już zbyt sławny i tak dalej… Jak się okazało w Pardon To Tu nothing’s impossible. O czym świadczy sam jesienny program – zwięzły, ale cholernie mocny. Już na dwóch koncertach wystąpił Rob Mazurek z Sao Paulo Underground (wspomnienie), teraz Colin Stetson, a już 9-10 listopada rezydencję przy Placu Grzybowskim będzie miała prawdziwa armia światowej klasy improwizatorów pod wodzą Matsa Gustafssona (NU Ensemble). Klasa, klasa, po trzykroć klasa.

Krzysztof Wójcik (((ii)))

zdjęcia: Marcin Marchwiński

PS: Już 18 grudnia Colin Stetson wraz z zespołem wykona w Katowicach własną interpretację III Symfonii Henryka Mikołaja Góreckiego. Więcej informacji tutaj.

Szkatułkowa muzyka sfer – Resina w NInA (premiera płyty)

resina-w-nina

Tytuł dla tego tekstu przyszedł mi do głowy, gdy jeszcze siedziałem w wygodnym fotelu sali audytoryjnej Narodowego Instytutu Audiowizualnego. Abstrakcyjna, oszczędna, acz sugestywna, kolista wizualizacja za plecami artystki od razu przywołała mi na myśl przestrzeń kosmiczną. Początkowo był to Księżyc w pełni, jaśniejący zimnym blaskiem, w późniejszej kolejności niedookreślone obrazy przemykające przez lunetę, następnie Wenus, a może bardziej złowroga, błękitna planeta Melancholia ze wspaniałego filmu Larsa von Triera. Krótko mówiąc oprawa wizualna, tworząca aurę niesamowitości, zawieszenia w czasie i przestrzeni, doskonale podkreśliła charakter wielowymiarowej, onirycznej muzyki Karoliny Rec.

Resina to projekt solowy, w którym paradoksalnie oszczędność środków wyrazu przekłada się na wzmocnione oddziaływanie na słuchacza. 3 elementy: artystka, wiolonczela i loopstacja. Zapętlanie zagranych partii i dokładanie kolejnych dźwięków, sekwencji, motywów… Zagęszczanie faktury. Gdy Resina dogrywała ostatnie wierzchnie warstwy poszczególnych kompozycji, to fascynujące z perspektywy odbiorcy było cofanie się „wstecz”, do wszystkich głębszych, ją poprzedzających. I nagle okazywało się, że układanka każdorazowo jest świetnie przemyślaną, zniuansowaną całością o niezwykle wciągającej dramaturgii. Przypominało to trochę precyzyjne układanie fantazyjnych domków z kart, tylko kartami były dźwięki, a palcami jednej ręki smyczek.

Muzyka Resiny jest w pierwszej kolejności melancholijna, pełna napięcia, nastrojowa i uwodzicielsko romantyczna (choć mam tu na myśli raczej czarny romantyzm). Jest również szalenie… organiczna? Dajmy na to. Choć teoretycznie można ją określić hasłem „elektroakustyka”, to tak naprawdę elektroniki – pomijając loopowe zapętlanie w czasie rzeczywistym – próżno w niej szukać. Wszystko opiera się na niezwykłej wrażliwości i talencie artystki do tworzenia i łączenia kolejnych warstw. Oglądanie tego procesu na żywo było aktywnością hipnotyczną, błogą, a jednocześnie na tyle magnetyczną, że ciężko było odwrócić wzrok od sceny choćby na moment.

Karolina Rec zagrała podczas koncertu cały materiał z albumu (bandcamp). O ile się nie mylę w podobnej kolejności, z powtórką jednego z bardziej żywiołowych utworów na bis. Sama płyta ma na tyle intrygującą i dobrze poukładaną narrację, że przełożenie jej na występ było bezpiecznym, ale koniec końców dobrym posunięciem. No i piękny finał z wokalem w utworze „Not Here”… Wyobrażam sobie, że ten wątek głosowy Resina mogłaby jakoś ciekawie rozwinąć na kolejnym albumie (na debiucie sprawdza się świetnie jako pojedynczy epizod). Szczerze mówiąc nie mam krytycznych uwag. Znakomity występ, czarująca płyta.

Krzysztof Wójcik (((ii)))

 

PS: Dobra nowina – NInA nie zwalnia tempa i kontynuuje bardzo ciekawy, ambitny program muzyczny. W listopadzie wystąpią m.in. Artur Majewski i Bartek Kapsa. Także stay tuned…

Rob Mazurek & Sao Paulo Underground w Pardon To Tu

sao-paulo-underground

Godzinę temu zakończył się wyjątkowo intensywny i emocjonalny koncert Roba Mazurka i Sao Paulo Underground na scenie Pardon, To Tu. Występ odbył się w cieniu śmierci ojca trębacza. Henry Mazurek odszedł tego samego dnia. Opisywanie niniejszego koncertu byłoby czymś na kształt relacjonowania czyjejś żałoby, w obliczu której słowa tracą jakąkolwiek wagę. Rob Mazurek wraz z zespołem przekuł ból po stracie we wzruszający, wielobarwny muzyczny krzyk. Słuchanie go było przeżyciem jedynym w swoim rodzaju. Henry Mazurek R.I.P.

rob-mazurek

Krzysztof Wójcik (((ii)))

 

Evan Parker i Jerzy Mazzoll w Mózgu

jerzy-mazzoll-evan-parker

Chciałem zatytułować ten tekst „Spotkanie z mistrzem”, ale wówczas sugerowałbym zaledwie jednego mistrza. Zatem „Spotkanie mistrzów”? „Improwizowanie mistrzów”? Za dużo skojarzeń z Vonnegutem.  Niemniej na scenie warszawskiego Mózgu wystąpiło dwóch wyjątkowych artystów, z których jeden przed wielu laty zaczął wydeptywać własną muzyczną ścieżkę, wyciosywać ją saksofonem, a drugi, nieco później, poszedł w jego ślady, rąbiąc zeschnięte gałęzie jazzu klarnetem basowym. To był koncert z cyklu „trzeba zobaczyć”. A dokładniej rzecz ujmując, z cyklu „Super Sam + 1„, w którym Mózg przybliża słuchaczom wybitnych indywidualistów muzyki współczesnej.

Jerzy Mazzoll bez wątpienia należy do powyższej kategorii. Odkąd klarnecista po dłuższej przerwie powrócił do muzycznej aktywności minął już szereg lat i jak dotąd prezentuje cały czas wysoką formę. Gra z najlepszymi, z improwizatorami-ikonami pokroju Petera Brötzmanna i Roscoe Mitchella, a teraz jeszcze z Evanem Parkerem, żywą legendą brytyjskiego impro. Przede wszystkim jednak Mazzoll pozostaje twórcą bezkompromisowym, o charakterystycznym brzmieniu, lecz wciąż eksperymentującym z nowymi środkami i formami wyrazu. Świadczą o tym wydawnictwa z ostatnich lat, z których każde nosi piętno nieszablonowego, kreatywnego podejścia do tematu: „Rite of Spring Variation” – znakomity duet ze skrzypkiem Tomaszem Sroczyńskim zarejestrowany na stulecie wybitnego dzieła Igora Strawinskiego; „+” niekonwencjonalnie nagrany future jazz z konceptem a la film „Siedem”; „Mazzmelancolie” elektro-akustyczny kolaż o niemalże słuchowiskowej narracji nagrany wraz z Robertem Skrzyńskim. To w sumie niewiele pozycji, ale wydawnicza zachowawczość jest w tym wypadku atutem, ponieważ sprawia wrażenie przemyślanej i świadomej. A kolejne płyty (z Roscoe Mitchellem i właśnie Evanem Parkerem) podobno nadchodzą.

Koncert w Mózgu składał się z trzech części, dwóch solowych i wspólnej na zakończenie. Publiczność dopisała. Podobało mi się, że między poszczególnymi setami w klubie puszczany był ambient – dobrze oczyszczał kubki smakowe, wyciszał przed kolejnymi dętymi przesileniami. Rozpoczął Mazzoll i przez jakieś 50 minut żonglował rozmaitymi technikami gry, swego rodzaju tour de force. Najbardziej podobało mi się rytmiczne, perkusyjne wykorzystanie klarnetu basowego oraz przeciągłe drone’owe faktury wzbogacane delikatnymi „zakłóceniami”. Muzyk momentami osiągał niemalże elektroniczną abstrakcyjność w sposób akustyczny , po czym kontrastował ją z brzmieniem instrumentu. Miałem trochę wrażenie, że Mazzoll chce wystrzelać za jednym podejściem cały magazynek, pokazać maksymalnie dużo sztuczek na czym odrobinę ucierpiała spójność występu. W efekcie powstała improwizacja ultra dygresyjna, niemniej na nudę nie można było narzekać.

Z kolei Evan Parker zaprezentował permanentny, skoncentrowany strumień świadomości. Grał tylko i wyłącznie na saksofonie sopranowym z wykorzystaniem circular breathing tak, że dźwięki nie ustawały ani na chwilę. Były to w zasadzie proste tematy, ale tak skumulowane, intensywne i płynnie przepoczwarzające się, że wirtuozeria wydaje się najlepszym słowem by opisać to, co działo się na scenie. Podczas występu Parker wplótł w improwizację kompozycje Monka, Dolphy’ego i Lacy’ego, ale konia z rzędem temu, kto zdołał je rozpoznać (ja nie rozpoznałem, Parker wskazał na źródło). Cóż, był to transowy, bardzo dynamiczny set, choć momentami brzmiał jak dla mnie zbyt jednorodnie i trochę brakowało mi kombinowania Mazzolla z pierwszej części. To wrażenie sugerowało, że występ w duecie może się okazać w sam raz…

mazzoll-parker

Tak też się stało, duet Parker-Mazzoll był zdecydowanie ukoronowaniem wieczoru. Muzycy doskonale wyczuwali własne intencje i naprawdę ciężko było uwierzyć, że występują po raz pierwszy na jednej scenie. Wydaje mi się też, że Mazzoll lepiej zgrał się z Parkerem niż z Roscoe Mitchellem przed rokiem. Albo może po prostu było to zgranie innego rodzaju? Wówczas też nie było duetu, tylko kwartet ze Sławkiem i Qbą Janickimi (pisałem tutaj). Tak czy inaczej obie płyty będą bez wątpienia wielkimi wydarzeniami i mam nadzieję, że zaowocują kolejnymi koncertami.

Tymczasem warto obserwować kolejne wydarzenia z cyklu Super Sam + 1. Do końca roku wystąpią jeszcze m.in. Barry Guy, Toshinori Kondo, Kazuhisa Uchihashi w towarzystwie polskich muzyków.

Krzysztof Wójcik (((ii)))