Tortoise w Niebie

tortoise

To była moja pierwsza wizyta w stołecznym Niebie. David Byrne śpiewał: „Heaven is a place. A place where nothing, nothing ever happens” – cóż, nie tym razem. Tortoise trafili/zaprowadzili słuchaczy do muzycznego nieba już w połowie lat 90., a do warszawskiego Nieba w zeszłym tygodniu.

Pisaniu o zespołach pokroju chicagowskiej formacji towarzyszy pułapka popadnięcia w banał, powielenia dziennikarskich kliszy. No bo cóż nowego można dodać na ogólnym poziomie docenienia, uznania? Chyba niezbyt wiele. Żeby bezsensownie nie mnożyć literkowych bytów, skupię się na części reportażowo-osobistej.

Po pierwsze: zaskoczenie rozstrzałem wiekowym na widowni. Powiedzmy, że przedział: liceum – wiek przedemerytalny. Po drugie: refleksja i zrozumienie. Ten zespół gra już przecież od ponad ćwierć wieku (!). Siwy włos zdążył już przyprószyć włosy na głowach i brodach muzyków. Czy w tym kontekście można mówić o „chicagowskich żółwiach” (ach te spolszczenia…) jak o dinozaurach alternatywy? Hmm, być może. Gdybym był cynicznym doradcą marketingowym zalecałbym formacji rozpad i reaktywację po paru latach dla festiwalowego chajsu (kto wie, czy po umiarkowanie udanym „The Catastrophist” nie byłaby to słuszna strategia?). Ale nie jestem doradcą marketingowym, a Tortoise życzę długowieczności. Zresztą koncert w Niebie pokazał, że zespół równą sympatią darzy nowe i stare kompozycje, a entuzjazmu i werwy do gry wciąż nie braknie.

Dla mnie Tortoise jest zespołem szkolnym w dwójnasób. Po pierwsze słuchałem go będąc jeszcze w szkole (dodam, że w momencie, gdy największe dzieła formacji w postaci „Millions…”, „TNT” i – jednak – „Standards” miały już kilka lat). Po drugie – dla nastolatka ciekawego dźwięków rozmaitych, to były znakomite lektury. „Modern classic”. Otwierały w głowie nowe szufladki, linkowały do całego mnóstwa muzycznych zjawisk, artystów, estetyk itp. Dziś odtworzyć tę sieć nie sposób, ale chociażby takiego Isotope 217, jak i samej postaci Roba Mazurka nie poznałbym gdyby nie Tortoise właśnie. Dlatego obejmując jako Instytut patronat nad koncertem w Niebie czułem się jakbym miał trochę patronować własnym nauczycielom… Ironia losu, chociaż bardzo miła i nobilitująca.

Co do samego koncertu… To był dobry występ znakomitych muzyków, a nieustanne, płynne zamienianie się instrumentami mówiło samo za siebie. Może występ muzyków już nie tak kreatywnych i nowatorskich jak przed laty, ale jednak mistrzów w swojej klasie. Zresztą jeden z nowych utworów (drapieżny „Shake hands with danger”) był jak dla mnie  jednym z lepszych momentów wieczoru. Niemniej nie mogę oprzeć się wrażeniu, że koncert w Niebie był trochę jak wizyta w parku, w którym zna się wszystkie alejki, siedziało się na każdej ławce przy rozmaitej pogodzie i w różnych porach roku. Park po latach wciąż lubimy, darzymy sentymentem, ale ponowna wizyta w nim nie przynosi tej pierwotnej ekscytacji, ponieważ już dawno temu wyszliśmy jedną z alejek badać nowe, bardziej  nas interesujące terytoria.

Tak czy inaczej zobaczenie Tortoise na żywo było  doświadczeniem wyjątkowym. Trochę z gatunku „powrót do przeszłości”, ale są przecież rzeczy do których zawsze wraca się z prawdziwą przyjemnością, a nie tylko z łezką nostalgii w oku. I tak było w tym wypadku.

Krzysztof Wójcik (((ii)))

Dodaj komentarz